Na spalonym

Dodano:   /  Zmieniono: 
Bogusław Kaczyński wybiega na spaloną pozycję, kiedy zapuszcza się w inne rejony niż muzyka
Bogusław Kaczyński kategorycznie twierdzi, że Jacqueline Kennedy powinna była pozostać wdową po prezydencie, a nie wychodzić za Onasisa. Przyłączam się do jego opinii, a od siebie dodam, że stanowczo obstaję przy tezie, iż książę Karol nie powinien był się żenić z Dianą Spencer, lecz z Camillą Parker-Bowles. I co z tego? Nic. Nic tak gigantyczne i kosmiczne, że go nawet nie widać. Bogusław Kaczyński bardzo elegancko, inteligentnie i ciekawie pogaworzył sobie 15 lipca z Niną Terentiew. Przyniósł tym samym ulgę telewidzom obawiającym się, że trzeba będzie oglądać już tylko tak piramidalne bzdury jak na przykład programy z cyklu "Trafiony, zatopiony". Podekscytowane siusiumajtki każą w nim wrzucać do wody pretensjonalnych młodzieńców, którzy im się nie podobają (choć nie podobają im się akurat z zupełnie innych powodów niż rozpaczliwa pretensjonalność).
Nina Terentiew i Bogusław Kaczyński przywrócili nam więc wiarę, nadzieję i miłość do telewizji, ale bohater programu nie ustrzegł się złamania pewnej żelaznej zasady obowiązującej w rozmowach o osobach sławnych. Zasada ta polega na tym, że o kontaktach ze sławami powinno się mówić tylko wtedy, gdy było się z nimi w autentycznie bliskich, przyjacielskich stosunkach i ma się o nich naprawdę coś do powiedzenia. Jeżeli natomiast znajomości te ograniczały się do podawania ręki na bankietach lub - jak w wypadku relacji Bogusława Kaczyńskiego z Marią Callas - do przeprowadzenia 40-minutowego wywiadu, lepiej się powstrzymać przed publicznym wygłaszaniem wskazówek, jak owe gwiazdy powinny sobie układać życie prywatne. Z racji pełnienia zaszczytnych obowiązków dziennikarskich też ściskałem ręce licznej grupie prezydentów, premierów, ministrów, znanych pisarzy i sławnych artystów, bo przez Paryż przewija się ich sporo. Nigdy jednak nie przyszło mi do głowy, żeby z tego powodu doradzać w tygodniku "Wprost" Tony’emu Blairowi, czy ma mieć jeszcze jedno dziecko, czy poprzestać na dotychczasowych, albo sugerować Lechowi Wałęsie, jak spędzać czas z Danutą o tym samym nazwisku. A co by było, gdyby tak na przykład książę Monako powiedział w wywiadzie dla "Paris Match": "Uważam, że Bogusław Kaczyński powinien mieć dzieci i stanowczo nalegam, by je miał"? Ciekawi mnie bardzo, co by wtedy pomyślał Bogusław Kaczyński o księciu Rainierze i jakich popularnych słów by w tych myślach użył. Pozwalam sobie publicznie poddać ten temat pod rozwagę czytelników (chociaż nie było mi nigdy dane choćby uścisnąć ręki Bogusławowi Kaczyńskiemu) tylko dlatego, że on sam pierwszy poruszył go publicznie, wyznając w rozmowie z Niną Terentiew, iż zaczyna żałować, że nie ma dzieci. Powiedział nawet, dlaczego zaczyna żałować. Okazuje się, że dlatego, iż niedawno się zorientował, że nie ma nikogo, kto by do niego przyszedł. Wypowiedź ta wskazuje na to, że książę Monako jednak nie powinien za bardzo nalegać. Z dwojga złego lepiej, żeby pozostali bezdzietni ludzie, którzy nie rozumieją, iż po pierwsze, dzieci się nie ma w sensie ich "posiadania", a po drugie, że dzieci ma się raczej nie po to, żeby one do nas przyszły, tylko żebyśmy my do nich wyszli i dali im coś z siebie.
Ponieważ w rozmowie został poruszony także wątek "wrogów" Bogusława Kaczyńskiego, od razu oświadczam, że się do nich nie zaliczam. Ja pana Bogusława lubię i cenię. Widzę tylko, że po przyjacielsku trzeba go ostrzec, że wybiega na spaloną pozycję, kiedy zapuszcza się nieostrożnie w inne rejony niż muzyka.
Skoro już jesteśmy przy zapuszczaniu się w rejony niewskazane, odgwizdajmy od razu spalonego w wykonaniu PKS. Podczas wakacji w Polsce nie siedzieliśmy przecież cały czas przed telewizorem, a nawet szczerze powiem, że siedzieliśmy przed nim rzadko. Doszło zgoła do tego, że postanowiliśmy w ogóle nie siedzieć, tylko trochę pojeździć. Jako środek lokomocji wybraliśmy autobus PKS. Miał on nas zawieźć z Kartuz do Gdańska i z powrotem. Przy kasie na obu dworcach nie tylko brak kolejki i miła obsługa, ale komputer raźno drukuje bilety. Są na nich wszystkie potrzebne informacje, z numerami miejsc na czele. O przewidzianej godzinie na przystanku pojawia się autobus marki Autosan. Wsiadamy i grzecznie - jak większość tych prostaczków z Zachodu, którym jak się coś napisze na bilecie, to oni są pewni, że to będzie - podejmujemy poszukiwania numerów naszych miejsc. Problem nie polega na tym, że nie ma akurat naszych numerów. W autobusie Autosan nie ma na siedzeniach w ogóle żadnych numerów. Konstruktor nie przewidział takiego luksusu. Przewoźnik zakupił zaś oprogramowanie komputerowe, które ciężko pracuje nad tym, aby starannie rozdać nie istniejące numery, wirtualnie nie rozdzielać rodzin, a dzieci sadzać informatycznie przy oknie. W świecie realnym przy oknie siedzi zaś baba z koszem, niczym się nie przejmuje i ma rację. Kasy biletowe wyprzedzają autobusy o całą epokę. Innymi słowy - są na wirtualnym spalonym.

Więcej możesz przeczytać w 36/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.