Prowizorka

Dodano:   /  Zmieniono: 
Demokracja zredukowana do czystej gry wyborczej popycha budżet ku przepaści
Kto pierwszy "pęknie" i przyzna się, jakie cięcia wydatków są nieuniknione? - to główny temat toczącej się wśród polityków wojny nerwów. Ta gra nie rozstrzygnie się przed wyborami. Po dymisji ministra Jarosława Bauca - poza ogólnikową obietnicą ograniczenia deficytu do 40 mld zł - nic jeszcze nie zrobiono, by zapobiec kompletnej destabilizacji finansów publicznych. Nawet jeśli nowy rząd zdecyduje się na pewne cięcia, i tak nie dokona tego, co jest najważniejsze - fundamentalnej reformy finansów publicznych.

Przed wyborami - strusia polityka
Politycy obecnego rządu raczej nie mogą liczyć na poparcie tych wyborców, którzy rozumieją, jak groźny dla gospodarki byłby deficyt powyżej 80 mld zł. Dlatego po wyrzuceniu ministra Bauca rząd mógł spokojnie uznać, że owe 80-90 mld zł to nic groźnego, i przerzucić cały problem na następną ekipę. Bunt "technokratów" z Ministerstwa Finansów - szczególnie po tym, jak ich merytoryczne racje zostały potwierdzone przez czwórkę niezależnych rewidentów - trochę zwiększył koszty polityczne takiego stanowiska. Kontrastujący z tym zamieszaniem spokój na rynkach walutowych dowodzi jednak, że to, co powie obecny rząd, nie będzie już miało większego wpływu na realną gospodarkę niż oświadczenia Andrzeja Leppera bądź Jana Łopuszańskiego. Jeśli więc Jerzy Buzek nie szuka swojej szansy wyborczej w populistycznych deklaracjach, to pewno dlatego, że z dwojga złego woli przegrać wybory, niż być mylony z przywódcą Samoobrony.
Jeśli politycy SLD nie zwariowali, także nie złożą przed wyborami żadnych konkretnych deklaracji w sprawie cięć wydatków. I bardzo dobrze. To milczenie będzie ich wprawdzie kosztowało trochę głosów co bardziej światłych obywateli (na czym pewnie zyska PO i UW), ale jasna deklaracja byłaby groźniejsza i dla nich, i dla gospodarki. Niezależnie od tego, czy zdecydowaliby się zaakceptować wyższy deficyt (czego w ich wypadku rynki finansowe z pewnością by nie zlekceważyły), czy drastyczne cięcia (tak chęć zapobieżenia eksplozji wydatków nazwała telewizja publiczna). Gdyby wybrali to drugie rozwiązanie, beneficjantami lekkomyślnej szczerości zostaliby politycy PSL oraz innych partii prezentujących egzotyczne poglądy ekonomiczne.

Po wyborach - walka z cieniem
Po 23 września sytuacja nadal jednak będzie trudna. Wprawdzie cztery lata to dużo i jest szansa, że wyborcy zapomną o owych drastycznych cięciach, ale przecież SLD też nie jest monolitem. Ta sama wojna nerwów, która obecnie toczy się pomiędzy AWS i SLD, będzie wówczas rozgrywana wewnątrz SLD: między jej liberałami a betonem (nieco dziwne ewolucje prof. Belki to przecież nie walka z cieniem, tylko początek tej właśnie gry). Jeśli beton weźmie górę, sytuacja może się stać naprawdę groźna dla nas wszystkich.
Nawet jeśli koncepcja drastycznych cięć zwycięży, będzie to chwilowy sukces. Po pierwsze, doświadczenia ostatnich dwóch lat pokazują, jak szybko przechodzi się od dyskusji o tym, czy deficyt w wysokości nieco ponad 2 proc. PKB ma być zredukowany do zera w ciągu dwóch czy trzech lat, do poszukiwania męża opatrznościowego umiejącego ograniczyć tenże deficyt z 10 proc. do 5 proc. PKB. Po drugie, cięcia wydatków dokonywane ad hoc są przejawem tego samego grzechu, który tkwi u podstaw nieodpowiedzialnego szastania publicznymi pieniędzmi: traktowania państwa i jego prawa w sposób instrumentalny, zgodnie z doraźnymi potrzebami grupy, która akurat jest w stanie przeforsować taką, a nie inną ustawę.

Budżet nad przepaścią
Cały nasz budżet ze skomplikowanym systemem ulg i progresji podatkowych, ogromnym bogactwem nie rządzących się żadną logiką przywilejów dla różnych grup zawodowych, ustawicznym niewywiązywaniem się ze zobowiązań i akceptowaniem wymuszanych szantażem wydatków (odprawy dla górników, długi służby zdrowia) odzwierciedla takie właśnie traktowanie państwa. Trudno się dziwić, że obywatele głosują na tych, którzy obiecują im "załatwić" trochę publicznych pieniędzy: nie dostanę ja, to wezmą inni. Trudno też się dziwić politykom, że obiecują wyborcom "załatwienie" tych pieniędzy: nie obiecam ja, to obiecają inni. Koło się zamyka. Demokracja zredukowana do czystej gry wyborczej ustawicznie spycha budżet na granicę przepaści.
Istota problemu tkwi w sposobie konstrukcji prawa i kształcie instytucji demokratycznych. Jeśli więc poważnie się myśli o reformie finansów publicznych, to nie można przez to rozumieć zmiany kilku ustaw ograniczających niektóre wydatki.
W miejsce jednych wydatków wkrótce pojawią się nowe - tak jak w miejsce likwidowanych funduszy pozabudżetowych prawie natychmiast powołuje się inne. Potrzebne są trwalsze zabezpieczenia systemowe o charakterze konstytucyjnym. Takim zabezpieczeniem są niezależne od rządu i władzy ustawodawczej instytucje (działające w podobny jak władza sądownicza sposób), dbające o przestrzeganie pewnych ogólnych reguł. Taką instytucją, dbającą o stabilność pieniądza, jest Narodowy Bank Polski, a energia, z jaką jest atakowany, w równym stopniu jak spadek inflacji świadczy o tym, że przynajmniej w zadowalającym stopniu wywiązuje się z powierzonej mu funkcji.

Komisja finansów publicznych
Podobna instytucja jest potrzebna do obrony stabilności finansów publicznych. Można by ją nazwać komisją finansów publicznych. Jej zadaniem byłoby badanie, czy istniejące i nowo wprowadzane ustawy nie zagrażają bieżącej i długookresowej stabilności finansów publicznych i czy są zgodne z określanymi już w konstytucji zasadami przejrzystego zarządzania funduszami publicznymi (Congressional Budget Office w Stanach Zjednoczonych pełni podobne funkcje). Każda ustawa przed podpisaniem jej przez prezydenta powinna uzyskiwać akceptację tej komisji.
Wątpliwe jest, by nowy rząd zdołał namówić którąkolwiek z partii opozycyjnych, by wsparła go w programie cięć budżetowych ad hoc i poniosła wynikające z tego koszty polityczne. Jedynym skutecznym rozwiązaniem może być "pakt o nieagresji" w kluczowych sprawach dotyczących finansów publicznych. Konsekwencją takiego paktu powinna być właśnie zmiana konstytucji, ustanawiająca niezależną instytucję broniącą stabilności i przejrzystości finansów publicznych. Sposób, w jaki obecnie dyskutuje się o roli Rady Polityki Pieniężnej, każe jednak wątpić, czy nasza demokracja dojrzała do fundamentalnej reformy finansów publicznych. Wprawdzie prof. Belka mówi o potrzebie reformy, ale chyba ma na myśli kolejną akcję cięć doraźnych. Koszty jej przeprowadzenia prawdopodobnie będzie musiała wziąć na siebie w całości nowa większość parlamentarna.
Więcej możesz przeczytać w 38/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.