Chorzy z przejedzenia

Chorzy z przejedzenia

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rozmowa z LAJOSEM BOKROSEM, byłym ministrem finansów Węgier, dyrektorem wydziału doradztwa finansowego Banku Światowego
Jarosław Giziński: Czy dźwigająca ogromne ciężary socjalne gospodarka musi się znaleźć na dnie - jak alkoholik - żeby można było rozpocząć kurację odwykową?
Lajos Bokros: Niestety, tak. Doskonale ilustruje to krach systemu komunistycznego, który w imię fałszywej solidarności społecznej chciał zapewnić wszystkim darmowe wykształcenie, leczenie, stosunkowo wysokie emerytury i pomoc dla rodzin, podczas gdy gospodarka nie była w stanie zapracować na pokrycie tych kosztów.
- Po roku 1990 byłe kraje komunistyczne usiłowały jednak utrzymać ogromne - jak na ich możliwości ekonomiczne - wydatki socjalne, ukrywając poprzez różne manipulacje księgowe rosnący gwałtownie deficyt finansów.
- To nie do końca prawda. W Polsce i Czechosłowacji pierwsze rządy demokratyczne już dziesięć lat temu z powodzeniem ustabilizowały gospodarkę, a uwolniona przejściowo na skutek terapii szokowej inflacja mocno zredukowała realną wartość świadczeń społecznych. Inna rzecz, że pomoc nie trafiała do najbardziej potrzebujących, że rzeczywiście zabrakło odwagi, by dokonać radykalnej reformy w tej sferze.
- W 1994 r. węgierski budżet znalazł się na skraju bankructwa, teraz podobnie dzieje się w Polsce. Jaka jest historia tej choroby?
- Węgry po zmianie ustroju były w sytuacji znacznie lepszej niż Polska. Węgierskie zadłużenie zagraniczne na mieszkańca było wprawdzie wyższe niż polskie, kraj uniknął jednak krachu finansowego głównie dzięki znacznie wyższym zdolnościom eksportowym. Na Węgrzech nie było niedoborów, forint był ledwie przewartościowany, a rynek wewnętrzny i 90 proc. eksportu funkcjonowały na zasadach wolnorynkowych. Terapia szokowa nie była zatem potrzebna. Wychodząc z tych przesłanek, pierwszy węgierski rząd demokratyczny uznał, że wszelkie budżetowe ograniczenia są zbyteczne. Co więcej - zwiększał wydatki socjalne. W 1994 r. ta nieodpowiedzialna "szczodrość" doprowadziła Węgry na skraj zapaści finansowej.
- Kto wtedy włączył sygnał alarmowy?
- Wiosną 1994 r. w wyniku wyborów władzę przejęły Węgierska Partia Socjalistyczna i Związek Wolnych Demokratów. Przywódcy nowej centrolewicowej koalicji dobrze wiedzieli, że problemy są poważne. Premier [Gyula Horn - przyp. red.] zwlekał jednak z wprowadzeniem polityki oszczędnościowej, obawiając się utraty popularności swojego rządu. Elity polityczne też nie do końca zdawały sobie sprawę, że nie można dłużej nieodpowiedzialnie trwonić pieniędzy. Dopiero pogorszenie sytuacji kredytowej w wyniku kryzysu meksykańskiego otrzeźwiło nieco rząd węgierski. Ówczesna opozycja centroprawicowa - która w 1998 r. przejęła rządy - do dziś krytykuje metody stabilizowania gospodarki w latach 1995-1996 i zaprzecza, że było to konieczne.
Mój program stabilizacji składał się z czterech ściśle powiązanych elementów. Po pierwsze, zmieniła się polityka monetarna - podobnie jak w Polsce wprowadziliśmy powolną i planową dewaluację forinta. Po drugie, nałożyliśmy ośmioprocentowy podatek importowy na towary konsumpcyjne, który stopniowo malał, by po półtora roku zaniknąć. Po trzecie, zaostrzenie polityki płacowej spowodowało spadek dochodów realnych przeciętnie o 11 proc. Po czwarte, zrewidowaliśmy niektóre świadczenia: na przykład ludzie o najwyższych dochodach utracili dodatki rodzinne, zaostrzyliśmy zasady wypłaty zasiłków chorobowych, wprowadziliśmy czesne w państwowych uczelniach.
- Jak w takich warunkach udało się zachować spokój społeczny?
- W dzień i w nocy rozmawialiśmy ze związkami zawodowymi, z przedstawicielami pracodawców i pracobiorców. Zrównoważony, szczery ton, cierpliwość okazywana partnerom, zrozumienie i szacunek - wszystko to odniosło skutek. Większość ludzi zrozumiała nasze zamiary i dostrzegła, że przed skutkami kryzysu chcemy chronić tylko najsłabszych - na przykład wielodzietne rodziny i ludzi ubogich. Protestowała część ludzi zamożnych, biedni nie.
- Przyspieszona została prywatyzacja. Na co przeznaczono pieniądze pochodzące z tego źródła?
- Rząd uznał, że rozwój infrastruktury - transportu, komunikacji, energetyki, bankowości - możliwy jest jedynie za pieniądze innych. Zrozumieliśmy też, że tylko kapitał prywatny zdolny jest do skutecznego inwestowania. Dodatkowo zagraniczni inwestorzy - w nadziei na rozwój rynku - skłonni byli wiele zapłacić za przejmowane obiekty. Tylko w 1995 r. Węgry uzyskały z prywatyzacji 4,5 mld USD. Dzięki temu zmniejszyliśmy zadłużenie państwa.
- Obciążenie PKB podatkami zmniejszyło się na Węgrzech z 50 proc. do 41 proc., zadłużenie wewnętrzne państwa zredukowano z 85 proc. do 63 proc., a deficyt budżetowy z 9,3 proc. do 2,1 proc. Jak to się robi i jaki jest koszt takich działań?
- Pakiet działań stabilizacyjnych udało się zestawić tak, że społeczeństwo uznało je za wiarygodne. To wyzwoliło w ludziach energię twórczą. Jasno określiliśmy najważniejszy cel: przywrócenie konkurencyjności węgierskiego eksportu. Dewaluacja, spadek dochodów realnych i olbrzymie inwestycje zagraniczne znacząco poprawiły efektywność eksportu, którego procentowy wzrost do tej pory osiąga wartości dwucyfrowe. Zniwelowanie deficytu budżetowego i zmniejszenie zadłużenia państwa miało wielkie znaczenie dla rynków zagranicznych. Nie tylko zaniknęła groźba bankructwa, ale wyraźnie poprawiła się międzynarodowa ocena kraju. Najważniejsze jest to, że Węgry zdołały przeprowadzić stabilizację bez recesji, na co w nowoczesnej historii gospodarczej nie ma wielu przykładów. To prawda, że przejściowo wzrosła inflacja i przez rok bardzo niski był wzrost gospodarczy. Last but not least rozpoczęły się reformy budżetowe: wprowadzenie kapitałowego ubezpieczenia emerytalnego, zmiana systemu opieki socjalnej, ukierunkowanie pomocy na rzeczywiście najbardziej potrzebujących, stworzenie skarbowego systemu finansowania budżetu, zaostrzenie warunków gospodarowania samorządów i reforma szkolnictwa wyższego. Gospodarka węgierska utrzymuje równowagę, przestawiła się na tor wzrostu, którego napędem stał się eksport. Ot i cały "cud".
- W Polsce minister finansów proponujący radykalne cięcia budżetowe musiał po prostu ustąpić. Czy na pana też wywierano naciski lub sugerowano złagodzenie kuracji?
- Początkowo rzeczywiście odkładano trudne decyzje, ale w końcu sytuacja zmusiła ówczesny rząd do zdecydowanego działania. Kiedy jednak w 1998 r. władzę przejął rząd centroprawicowy, doprowadził do cofnięcia części reform społecznych. Dziś znów każdy może otrzymać dodatek rodzinny, choć jego realnej wartości nie udało się utrzymać. Oznacza to stratę dla najbardziej potrzebujących. Obecny gabinet formalnie zniósł także czesne w szkołach wyższych, ale połowa spośród 100 tys. studentów rozpoczynających w tym roku studia musi się kształcić w trybie pełnopłatnym. To oznacza koszt znacznie wyższy niż wcześniejsze czesne. W istocie jednak - nawet mimo zmienionej retoryki - nikt nie miał odwagi podważyć podstaw programu stabilizacji, bowiem rezultaty doskonale potwierdziły jego słuszność.
- Nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. Czy pana rodacy myślą o tym, czego pan dokonał, z wdzięcznością, czy też krytykują pana, jak w Polsce Leszka Balcerowicza, za przeprowadzenie terapii wstrząsowej?
- Część Węgrów zapewne docenia moją rolę w stworzeniu podstaw obecnego ożywienia gospodarczego, inni gniewają się na mnie. Ci ostatni chyba nie są biedakami. Jeśli wielu spośród nich odrzucało plan stabilizacyjny, to dlatego, że w krótkim okresie ich obciążenia rzeczywiście wzrosły. Równocześnie jednak uboższe warstwy społeczeństwa były chronione, gdyż podjęliśmy działania osłonowe, uznawane za ważną część pakietu reform.
- Czy to prawda, że zostanie pan doradcą nowego polskiego rządu?
- Dla Węgra praca na rzecz Polski jest zawsze wielkim zaszczytem. Jeśli którykolwiek rząd w Polsce chciałby skorzystać z moich rad i doświadczeń, z radością będę służył pomocą.

Więcej możesz przeczytać w 40/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.