Akademia mułły Omara

Akademia mułły Omara

Dodano:   /  Zmieniono: 
Najcenniejszy oręż - ideologię - talibowie zdobyli w pakistańskich szkołach religijnych - pisze z Peszawaru reporter tygodnika "Wprost" Juliusz Urbanowicz
Uczelni strzegą uzbrojeni w broń maszynową ochroniarze. Bo też nie jest to zwyczajna uczelnia. Z jej murów wyszła czołówka talibów - dla nich Międzynarodowy Uniwersytet Islamski Haqqania to więcej niż słynna ENA dla elit francuskich czy Oksford i Cambridge dla brytyjskiej śmietanki. Tu, w Akhora Khattak koło Peszawaru, ministrowie najbardziej ortodoksyjnego rządu świata utwierdzili się w przekonaniu, że trzeba burzyć tysiącletnie posągi obcych religii, kobiet nie wolno posyłać do szkół, a złodziejom należy obcinać dłonie. Stąd bojownicy Osamy bin Ladena czerpią żarliwość popychającą ich do samobójczych ataków oraz świętej wojny na wielu frontach - przeciwko "niewiernym" i ich "imperializmowi". Tu studiowali dowódca naczelny armii talibów Dżalal-u-din Haqqani i ich minister informacji Amir Khan Muttaki.
Nikt nie chce mówić - wypowiedzi dla prasy zabronił rektor uczelni Sami-ul-Haq, osobisty przyjaciel mułły Omara, przywódcy talibów, i Osamy bin Ladena. Sam rektor musiał wyjechać w ważnych sprawach do stolicy, a tych nie brakuje: to Haq wezwał do dżihadu przeciwko Amerykanom i rządowi Pakistanu, jeśli tylko noga żołnierza zza oceanu postanie na pakistańskiej ziemi. Jest senatorem i członkiem partii Dżamiat Ulema-e-Islam, a także Rady Obrony Afganistanu i Pakistanu, skupiającej 35 ugrupowań islamskich. To on wygłasza płomienne mowy podczas demonstracji w Peszawarze i Islamabadzie - przeciwko rządowi, który poszedł na współpracę z USA.

Oręż ideologii
Do rozmowy daje się nakłonić dopiero sprzedawca religijnej literatury Fazal-e-Wahid. Chwali się, że jego trzyletni syn ma na imię Osama, na cześć największego wroga USA. - Dla mnie Osama już od dawna jest bohaterem, nie czekałem na Amerykanów, aż mi to podpowiedzą - mówi z dumą. Do koszuli ma przypięty czarno-biały symbol Dżamaat-e-Islami, największej islamskiej partii w Pakistanie.
Już w 1977 r. Departament Stanu USA umieścił pakistańską organizację Harkat-ul-Ansar na liście 29 najgroźniejszych grup terrorystycznych, oskarżając ją o wzmożoną aktywność w Kaszmirze, Bośni, Kosowie, Tadżykistanie, Birmie, Czeczenii, a nawet w krajach afrykańskich. Kadr do świętej wojny na całym świecie dostarczają szkoły religijne - medresy. Działalność Haqqanii, najważniejszej z nich, miały umożliwiać m.in. zyski z przerzutu na Zachód produkowanych w Afganistanie i w Pakistanie narkotyków, zwłaszcza heroiny.

Wakacje z dżihadem
Fazal zaprzecza, by Haqqania była gniazdem terrorystów: "Tu nie ma żadnego szkolenia z bronią, tu jest tylko religia". A jednak tutejsi studenci setkami (obecnie jest ich w uczelni ponad 2 tys.) zasilają szeregi "żołnierzy Boga". - Tak jak chce Bóg, jestem zawsze gotów do dżihadu, wojny w obronie islamu. Nie chcę walczyć przeciwko nikomu, ale będę walczył, gdy ktokolwiek gdziekolwiek wystąpi przeciwko islamowi - zapowiada twardo 26-letni Szarin Mohammadi Haqqani (ostatnia część nazwiska wzięta od nazwy uczelni). Pochodzi z Dżalalabadu w Afganistanie, skąd uciekł wraz z rodzicami, gdy ZSRR najechał jego kraj. Szarin pilnie studiuje Koran i historię islamu oraz dowiaduje się, jak powinno wyglądać życie społeczne w kraju muzułmańskim.
W czasie wakacji wyjeżdża do Afganistanu, gdzie z bronią walczy "po stronie Boga" - ostatnio przeciwko siłom Massuda - o realizację tego, co wynosi ze szkoły.
O cztery lata młodszy od Szirina Pakistańczyk Sajed Mohammad z Quetty też spędza miesiące wolne od nauki na walce z "niewiernymi". Kilkakrotnie walczył po kilka miesięcy, m.in. w rejonie Kandaharu, siedziby mułły Omara i jego zięcia Osamy bin Ladena. - Nie wierzymy, że Osama jest terrorystą. Jest mudżahedinem, a mudżahedin nigdy nie zabija bez powodu - mówi Sajed.
Takich jak Sajed jest w Pakistanie wielu, a wspierają ich przybysze z poradzieckich krajów środkowej Azji i Arabowie. Podobne kuźnie kadr dżihadu działają we wszystkich większych miastach: w Lahore, Karaczi, Rawalpindi. Dziesiątki tysięcy młodych Pakistańczyków nabierają w nich przekonania, że jako muzułmanie mają święty obowiązek przeciwstawienia się czterem wielkim wrogom islamu: Ameryce, Rosji, Indiom i Chinom. Te kraje popierają afgański Sojusz Północny (jego dowódcą był zabity w samobójczym ataku Massud), występujący przeciwko talibom, a więc wojownicy świętej wojny stoją u boku tych ostatnich. Jak na ironię, do tworzenia nowych medres na pograniczu afgańsko-pakistańskim zachęcał swego czasu Waszyngton w nadziei, że żarliwość religijna wzmocni opór mudżahedinów w wojnie przeciwko "imperium zła" - ZSRR.

Dwa obozy przyjaciół talibów
Dr Mohammad Waseem, kierownik wydziału stosunków międzynarodowych Uniwersytetu Quaid-i-Azam w Islamabadzie, przyznaje, że większość obywateli sprzyja talibom. Co więcej, talibowie cieszą się znacznym poparciem wśród establishmentu. Jak twierdzi jeden z komentatorów, generał Muszaraf też po cichu zwierza się najbliższym znajomym, że "w sercu sprzyja talibom", ale oficjalnie musiał wziąć stronę Waszyngtonu. Między innymi dlatego podczas demonstracji nie dochodzi do starć z policją (z wyjątkiem jednego krwawego incydentu w Karaczi) - obie strony toczą bowiem subtelną grę. Również z tego powodu ostatnio - jak utrzymują wiarygodne źródła w Islamabadzie - pakistańskie służby specjalne wcześniej ostrzegły organizację Harkat-ul-Mudżahedin, że znajdzie się na celowniku Ameryki. Biura zostały zamknięte, a większość bojowników przedostała się już podobno do Afganistanu.
Hamid Mir, redaktor ukazującego się w języku urdu dziennika "Daily Asauf", twierdzi, że Muszaraf nie tyle popiera Amerykę, ile unika z nią konfrontacji. Jego zdaniem, fundamentaliści religijni popierają talibów z zupełnie innych powodów niż przedstawiciele państwa, którzy mają cele czysto polityczne. Oni chcą państwa dla muzułmanów, ale państwa świeckiego. Postrzegają więc talibów nie jako "braci w wierze", lecz jako sojuszników w regionalnej grze o pozycję Pakistanu, przede wszystkim w opozycji do Indii. Z tego też powodu władze w Islamabadzie nie podzielają na przykład wrogości fundamentalistów w stosunku do Pekinu.
Podziały, podobne jak te na szczytach władzy, istnieją także w społeczeństwie - nawet na północy kraju, gdzie Pakistańczyków łączą z talibami nie tylko religia, ale i etniczne, pasztuńskie więzy krwi. Gdy jeden ze studentów w Akhora Khattak mówi, że nie zamierza walczyć z bronią w ręku u boku talibów, bo interesuje go "jasna przyszłość" i kariera, a nie dżihad, Akhter Mohammed szybko go gasi: "Jego nie pytaj, pytaj mnie, ja jestem talibem". Ten 25-latek ma za sobą walki w Panczszirze i okolicach Dżalalabadu. Nie ma żony ani dzieci. - Chcę się poświęcić dżihadowi - wyjaśnia. - Dzięki temu mogę walczyć w imię Allaha z większym zaangażowaniem, razem z talibami.


Więcej możesz przeczytać w 40/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.