Mit wzrostu

Dodano:   /  Zmieniono: 
Zdesperowani sytuacją gospodarczą i polityczną ludzie coraz częściej mówią: "A niech już wreszcie nadejdzie ten kryzys, po nim gospodarka odbije się od dna i wreszcie będzie można żyć normalnie". Z wypowiedziami takimi, w których pobrzmiewa "mit ozdrowieńczego kryzysu", można się zgodzić tylko częściowo.
Polskie kłopoty mają ewidentnie polityczne tło. Spowodowane zostały woluntarystycznymi decyzjami władzy i tylko władza - następnymi decyzjami - może je naprawiać. "Modlitwa o kryzys" powinna zatem brzmieć: "Niech nadejdzie kryzys i niech politycy zmądrzeją". Tyle że polityczne skutki decyzji prawidłowych mogłyby być dla nich niekorzystne i dlatego statek zwany gospodarką polską mogą zatopić - razem z nami.

Mit kryzysu ozdrowieńczego
Mit ozdrowieńczego kryzysu to echo starej dobrej gospodarki leseferystycznej. W niej rzeczywiście po fazach boomu pojawiały się kryzysy, które - choć bolesne - eliminowały z gospodarki najsłabszych producentów i tworzyły podstawy do następnego skoku. Ten świat jednak skończył się już dawno. Po II wojnie światowej w gospodarkach rynkowych nasiliły się tendencje do sterowania przez państwo. Być może uchroniło to świat przed wielkimi kryzysami, naraziło go jednak na częstsze recesje.
Najgorsze jest jednak to, że ustało działanie tradycyjnego samoczynnego mechanizmu korekcyjnego. W gospodarce spolityzowanej po chorobie wcale nie musi nastąpić ozdrowienie. Najlepszym przykładem jest Polska lat 1980-1989; wszak wtedy też ciągle mówiono o konieczności "odbicia się od dna". Dna jednak nie było i gospodarka tonęła dalej. To, że w 1989 r. zdobyliśmy się na przywrócenie stabilizacji makroekonomicznej i śmiałe reformy, które owocowały najszybszym w naszej części świata wzrostem gospodarczym, było efektem naszej mądrości (a może przypadku). Gdyby choć trochę jej zabrakło, brnęlibyśmy dalej w ślepy zaułek.

Diagnoza polskiej choroby
Powszechne jest dzisiaj przeświadczenie, że gospodarka polska znajduje się w stanie kryzysu. Jest powszechne, ale nieprawdziwe. Podstawowy wskaźnik koniunktury gospodarczej, jakim jest wzrost gospodarczy, ciągle plasuje nas w czołówce Europy. Spadek inflacji i poprawa bilansu obrotów bieżących zmniejszyły także niebezpieczeństwo kryzysu finansów publicznych.
W naszych wskaźnikach makroekonomicznych tylko dwa są niekorzystne - deficyt obrotów bieżących i bezrobocie. Bezrobocie jest nieuniknionym skutkiem restrukturyzacji, natomiast załamanie finansów publicznych to efekt woluntarystycznych decyzji. Jedyną wspólną ich płaszczyzną jest polityka. Polityka bowiem powiększa bezrobocie poprzez wszystkie regulacje usztywniające rynek pracy i powiększające jej koszty.

Mit wzrostu ozdrowieńczego
Tutaj czytelnik może zgłosić dwie wątpliwości. Pierwsza dotyczy wpływu wzrostu gospodarczego na naszą obecną sytuację. Przecież ciągle słyszymy z ust polityków PSL i części SLD, że sposobem na rozwiązanie naszych kłopotów jest przyspieszenie wzrostu gospodarczego.
Inteligentny człowiek, słuchając polityka, w jednej ręce powinien mieć kalkulator, a w drugiej granat. Bierzemy zatem kalkulator i liczymy. Polski PKB wynosi 750 mld zł. Większy, powiedzmy o trzy punkty, wzrost gospodarczy dałby zatem nieco ponad 20 mld zł. Z każdej złotówki dodatkowego dochodu do budżetu wpływa tylko 20 groszy. Gdyby więc w Polsce wydarzył się cud i w czasie, gdy Europa jest na krawędzi recesji, my osiągalibyśmy dynamikę ponadpięcioprocentową, do budżetu wpłynęłoby 5 mld zł więcej. A brakuje stu miliardów! Dlatego teraz musimy skorzystać z drugiej ręki i walnąć granatem w 
kalkulator. Będzie to efekt słusznego przeświadczenia, że w rozmowach z politykami kalkulator do niczego nie jest potrzebny.

Kto załamał?
Jeżeli odrzucimy owo cudowne wyjaśnienie załamania finansów publicznych, jakim jest - rzekomy, a nie faktyczny - kryzys gospodarczy i zrezygnujemy z cudownego uzdrawiania go drogą "przyspieszenia wzrostu", pozostanie nam tylko jeden wniosek. Kollaps budżetowy wziął się z tego, że podjęte zostały polityczne decyzje o wydaniu zbyt dużej ilości pieniędzy.
I tutaj najlepiej się odwołać do liczb. W pierwszym kwartale tego roku wydatki budżetu wyniosły 46,7 mld zł i były wyższe o 50,7 proc. niż przed rokiem! Równocześnie deficyt budżetu wyniósł w tym okresie 20,5 mld zł, co stanowiło ponad 10 proc. PKB wytworzonego w pierwszym kwartale.
Czy wobec tego politycy to durnie? I czy - jeśli tak - nie oznacza to, że mamy chore społeczeństwo, które takich polityków sobie wybiera? To jednak jest prawda cząstkowa. Rzeczywiście bowiem gdzieś u źródeł naszej sytua-cji tkwi cicha umowa społeczna, zgodnie z którą ludzie chcą być oszukiwani, a politycy skwapliwie zaspokajają te pragnienia. Prawda jest taka, że bez względu na jakość polityki gospodarczej jeszcze przez lata nie będzie w Polsce tanich (powiedzmy - w cenie równej rocznym średnim dochodom) mieszkań. Jeszcze przez lata polskie zarobki będą wynosić jedną piątą średniej zachodnioeuropejskiej i jeszcze przez lata biedę będą klepać polscy rolnicy.
Rozpaczliwa walka toczy się o to, czy za 25 lat zbliżymy się do tego, co w rozwiniętych krajach jest dzisiaj standardem. Tej prawdy jednak politycy wolą nie rozpowszechniać.

Cykl brytyjski czy meksykański?
Pozornie może się wydawać, że ów czysty polityczny, grynderski zysk można osiągnąć tylko raz. Ludzie nauczeni smutnym doświadczeniem w następnych wyborach powinni się odsunąć od "cudotwórców", a nowa ekipa rządząca powinna prowadzić trudną realistyczną politykę. Tak przecież, za pomocą "cyklu politycznego", można interpretować zmiany rządów w rozwiniętych zachodnich demokracjach. I takie nadzieje spora cześć społeczeństwa pokładała w przejęciu władzy przez SLD.
Problemem jest jednak to, że w Polsce ów "cykl polityczny" nie musi wystąpić. To, że tak było w Anglii czy krajach skandynawskich, nie oznacza, iż będzie u nas. Przecież nam ze wszech miar bliżej do Argentyny, Meksyku czy innych krajów latynoamerykańskich. Tam co prawda również można się dopatrzyć "cyklu politycznego", tyle że faza populistyczna cyklu potrafiła trwać i pół wieku.

A SLD, a SLD...
Przecież SLD wszystko to wie, jego liderzy to ludzie wykształceni, gospodarkę postanowili powierzyć jednemu z najlepszych polskich ekonomistów, a poza tym oni nie mają wyboru - wyraziło nadzieję 40 proc. uczestników ostatnich wyborów.
Wykształceni, to prawda. Nieprawdą jest jednak, że nie mają wyboru. Śmieci pod szafę jeszcze można zamiatać i o sojuszników do takiej zabawy nietrudno. I wcale nie jest tak, że będzie to tylko odraczanie trudnych decyzji. Sprzątanie śmieci będzie wymagać coraz ostrzejszych narzędzi. Skoro przy - powiedzmy - sześćdziesięciomiliardowym deficycie budżetu Rada Polityki Pieniężnej nie będzie chciała (i słusznie) obniżać stóp procentowych, pojawi się pokusa, by ją zmienić. Nie wystarczy do tego jednak - jak błędnie uważają niektórzy politycy - zmiana ustaw o NBP i o finansach publicznych. Zabezpieczenia konstytucyjne (art. 220 i 227) są zbyt silne. Ale przecież można zmienić konstytucję. Wymaga to co prawda (przy stuprocentowej frekwencji) 307 głosów, lecz PSL i Samoobrona do takiego rozwiązania aż się palą, a łącznie owe partie mają głosów 311.

Intelekt Belki, oczy Millera, usta Oleksego
Rysowany wyżej scenariusz oznacza białorusinizację gospodarki. Czy jest to jednak możliwe przy zdeterminowaniu Marka Belki, Leszka Millera czy też Józefa Oleksego? Wyżej wymienionych panów nie podejrzewam o autorytarne zamiary, podobnie jak nie podejrzewam o to wielu innych posłów SLD. Nie wiem jednak, co zrobi koalicja SLD-UP-PSL. Być może będzie ona skazana na zgniłe kompromisy i spadek popularności społecznej, a to może rodzić pokusę sięgania po "inne" środki.
Dlatego nie do końca wierzę w ozdrowieńczą moc dzisiejszego kryzysu. W politycznych kryzysach ekonomicznych "odbicie od dna" jest tylko jednym z wariantów rozwoju wydarzeń. Istnieje także drugi. Historia uczy, że w krajach rozwijających się występował on równie często.

Więcej możesz przeczytać w 42/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.