Prawo ekranu

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rozmowa z ANTHONYM MINGHELLĄ, reżyserem filmu "Utalentowany pan Ripley"
Ewa Turska: - Pański film to kolejna adaptacja powieści, tym razem kryminalnej, autorstwa Patricii Highsmith. Zmienił pan jednak zakończenie, co niektórzy krytycy uznali za fałszerstwo.
Anthony Minghella: - Rzeczywiście, wielu recenzentów miało zastrzeżenia do tej koncepcji. Jestem pisarzem robiącym filmy i uważam, że nie istnieje obiektywna adaptacja dzieła literackiego w kinie. Powieść jest więc dla mnie tylko pretekstem, materiałem fabularnym do tworzenia nowej historii na ekranie. Jeśli chodzi o "Ripleya", miałem do czynienia z fascynującym studium psychopatycznego mordercy, który w mojej interpretacji nie ponosi kary za swoje czyny, ale to właśnie staje się jego przekleństwem. Mój epilog ma pokazać cenę, jaką bohater płaci za to, iż wciela się w postać swojej ofiary i nie zostaje ujęty ani wtrącony do więzienia. Staram się sprowokować do szukania "Ripleya" w nas samych.
- Akcja "Ripleya" rozgrywa się głównie w Europie lat 50.
- To rodzaj amerykańskiego "snu o Europie", który tak często przewija się w literaturze amerykańskiej. Wszyscy ci twórcy - jak choćby Gore Vidal, Tennessee Williams czy sama Patricia Highsmith - tu właśnie szukali swoich korzeni i tu próbowali odnaleźć własną tożsamość. A jednocześnie jest to film o wydźwięku uniwersalnym: o obsesji na punkcie jednego człowieka i o zbrodniach, za które pozornie nie ma kary.
- Matt Damon gra w pańskim filmie ubogiego młodzieńca z Nowego Jorku, który podstępem wdziera się w świat bogatego amerykańskiego playboya. W tę postać wcielił się Jude Law. Co skłoniło pana do obsadzenia Anglika w roli Amerykanina?
- Jude nie po raz pierwszy gra rolę dwuznacznego uwodzicielskiego amanta. Od dawna zresztą mnie fascynował - ma w sobie coś z playboya, a jednocześnie beatnika z wyższych sfer. Był jedynym aktorem, który w moim przekonaniu miał charyzmatyczną urodę, jaką nadałem tej postaci w scenariuszu. Może to zabrzmi nie fair wobec wielu młodych i utalentowanych aktorów amerykańskich, ale tylko Jude umiał stworzyć i niemal instynktownie zagrać postać frywolnego amerykańskiego arystokraty.
- Jak pan traktuje własny udział w zmaganiu o Oscary?
- Mają one przede wszystkim walor czysto praktyczny. Dzięki tym statuetkom można łatwiej wynegocjować pieniądze na następny film. Warto o nich pamiętać, kiedy - jak to często bywa ze mną - ma się podczas pracy momenty zwątpienia, a nawet załamania. Pocieszam się wówczas, że skoro przyznano mi wcześniej Oscara, to może nie jest ze mną tak źle. Nigdy jednak nie dopuszczam do siebie myśli, by wartość moich filmów mogła być oceniana wyłącznie na podstawie tego, czy dostały one nominację do Oscara lub nagród Brytyjskiej Akademii Filmowej.
Więcej możesz przeczytać w 14/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.

Rozmawiał: