Legalne złodziejstwo

Legalne złodziejstwo

Dodano:   /  Zmieniono: 
Jak kradzione w Polsce dzieła sztuki trafiają na Zachód

Wierzchowice na Dolnym Śląsku. Po okazałej rezydencji należącej niegdyś do hrabiów von Hochbergów nie ma śladu. Tylko najstarsi mieszkańcy wsi pamiętają pałac i pięknie utrzymany staw z fontanną. Dzisiaj jest tu bagno. Dewastację rozpoczęli Rosjanie: w 1945 r. urządzali w pałacu libacje. Po nich do pałacu wprowadzili się pracownicy PGR. Lepsze meble poznikały, ginęły ramy okienne, podłogi i piece. - Pamiętam, jak się chodziło do pałacu wybijać szyby. Ot tak, bez powodu, aby się popisać przed kolegami - mówi Władysław Płaziuk, wówczas uczeń szkoły podstawowej. Potem w Wierzchowicach założono stadninę. W pałacu przeciekał dach, pękały mury, grzyb wżerał się w ściany, budynek zaczął grozić zawaleniem. W 1988 r. został zburzony.
Nikt nie wie, ile wczesnobarokowych posągów z piaskowca stało wokół stawu z fontanną. Trudno powiedzieć, co przedstawiały, bowiem w 1954 r. ktoś utrącił im głowy. Trzy posągi pojawiły się rok temu w jednym z najdroższych antykwariatów w centrum Berlina. Wyceniono je na 126 tys. marek. Junona, Wenus i Bellona - tak bezgłowe figury nazwali specjaliści z Landeskriminalamtu w Berlinie. Z rachunków, które antykwariusz okazał policji, wynikało, że kupił je we Wrocławiu. Za każdą z nich zapłacił rzekomo 1700 zł.
Tylko na handlu bronią i narkotykami można zarobić więcej niż na kradzionych dziełach sztuki. Zyski, którymi dzielą się złodzieje i ich zleceniodawcy, ocenia się na miliardy dolarów rocznie. Najwięcej dzieł sztuki ginie w Europie Środkowej. Muzea i zabytkowe pałace, kościoły, biblioteki oraz zbiory prywatne od Petersburga po Kijów, Pragę, Kraków i Wrocław są systematycznie łupione przez międzynarodową mafię złodziei dzieł sztuki.

Wywóz za pół litra wódki
Historia posągów z Wierzchowic pozwala zrozumieć exodus dzieł sztuki i zabytków z Polski. Drakońskie przepisy celne, odziedziczone jeszcze po PRL, które zakazują wywozu wszystkiego, co powstało przed 1945 r., funkcjonują tylko na papierze. Handlarze starociami mówią, że cicha zgoda na wywóz zabytkowych mebli bądź starodruków kosztuje u celnika zaledwie 50-100 marek, a czasem jedynie pół litra wódki. Tylko jednego dnia dolnośląscy policjanci naliczyli na giełdzie staroci we Wrocławiu 31 wyładowanych busów i ciężarówek na niemieckich i austriackich rejestracjach. Wszystkie pojechały w stronę przejść granicznych z Niemcami i Czechami. Tego dnia nie zarejestrowano jednak ani jednej próby wywozu antyków z Polski.
Korupcja sprzyja legalizacji kradzieży. Wystarczy dać łapówkę po polskiej stronie granicy i oclić towar po niemieckiej. Niemieccy celnicy nie mają powodu, żeby nie ufać komuś, kto zgłasza się dobrowolnie. Opłatę wyliczają na podstawie rachunku, z reguły lewego, którego nie sposób sprawdzić. Taką metodę zastosował właściciel antykwariatu z Berlina. Na jego rachunkach widniały stemple niemieckiej odprawy celnej z przejścia granicznego w Forst. Polskich stempli nie było wcale. - W świetle naszych przepisów antykwariusz był czysty. Nie mogliśmy mu nic zarzucić - stwierdza komisarz Schön-felder z Landeskriminalamtu w Berlinie.

Łańcuch pośredników
Zacieranie śladów jest podstawową umiejętnością w nielegalnym handlu dziełami sztuki. Mimo że dowody kradzieży są często niepodważalne, paserzy zachowują nietykalność. Tak było w wypadku Hansa-Ullricha Springera, handlarza starociami z pchlego targu w Stuttgarcie, który wszedł w posiadanie zbiorów zrabowanych Wiktorowi Magidsowi, moskiewskiemu kolekcjonerowi sztuki. Złodzieje w kominiarkach pobili Magidsa do nieprzytomności w jego mieszkaniu na Patriarszych Prudach. Zrabowali ikony, zabytkowe tabakiery i barokowe miniatury warte 10 mln dolarów. Po dwóch latach część zbiorów odnalazł Scotland Yard w słynnym domu aukcyjnym Sotheby’s.
Śledztwo wykazało, że 15 mi-niatur trafiło do Londynu za pośrednictwem Springera. Niemiecki antykwariusz uniknął jednak aresztowania. Przedstawił autentyczne dokumenty odprawy celnej oraz dowody, że miniatury kupił w Atenach od niejakiego Wasilija Stilidisa, który zapewniał, że nabył je od rosyjskich Żydów emigrujących do Izraela. Próby dotarcia do Stilidisa spełzły na niczym. Później okazało się, że pochodzący z Abchazji Stilidis (pseudonim Wasia Grek) zmienił tylko nazwisko. Nadal mieszkał w okazałej willi w Atenach, prowadząc podejrzane interesy i zarządzając własną linią żeglugową na Morzu Czarnym. To jednak ustalono dopiero po wyłowieniu jego zwłok z morza.

Marszandzi z rosyjskiej mafii
O tym, że na rynku kradzionych dzieł sztuki karty rozdaje rosyjska mafia, wiadomo nie od dzisiaj. Jej szefowie dobrze orientują się w cenach. Wiedzą, że na zachodzie Europy coraz lepiej sprzedają się rękopisy, inkunabuły i zabytkowe atlasy. Ocalało ich tak mało, że nawet szanujące się domy aukcyjne gotowe są przymknąć oko i płacić miliony za obiekty wątpliwego pochodzenia. Podczas nocnego włamania do biblioteki Rosyjskiej Akademii Nauk w Petersburgu skradziono pierwsze wydanie "O obrotach sfer niebieskich" Kopernika, kilkanaście foliałów i trzy orientalne manuskrypty z wczesnego średniowiecza. W budynku nie było instalacji alarmowej. Złodzieje weszli przez okno w dachu. Wartość zagrabionych zbiorów policja wyceniła na 250 mln dolarów.
Fala spektakularnych kradzieży pierwszego norymberskiego wydania dzieła Kopernika (zachowało się ich tylko 280) zaczęła się w Kijowie. W 1988 r. do wydziału starodruków Ukraińskiej Biblioteki Narodowej zgłosił się pracownik naukowy, który poprosił o dzieło astronoma. Gdy został sam, wcisnął inkunabuł pod wiatrówkę i bez przeszkód opuścił gmach biblioteki. Dopiero wtedy okazało się, że przedłożone przez niego dokumenty i listy polecające były sfałszowane. Nieco później rewolucyjne dzieło Kopernika skradziono w Brnie. Tyle że czeska policja nawet nie ustaliła, jak do tego doszło, gdyż nikt niczego nie widział. Po Brnie przyszła kolej na Kraków. Jednego roku z Biblioteki Uniwersytetu Jagiellońskiego wyniesiono 46 białych kruków, w tym pisma Galileusza, Johannesa Keplera oraz słynną "Kosmografię" Klaudiusza Ptolemeusza. Pojawiła się ona potem w renomowanym domu aukcyjnym Reiss & Sohn w Königstein, gdzie wyceniono ją na ponad milion marek. Grupa ekspertów z UJ, która rok temu gościła w Königstein, rozpoznała w katalogu firmy Reiss & Sohn nie tylko "Kosmografię", ale i dziesięć innych inkunabułów skradzionych w Krakowie.

Niewinni czarodzieje
Legalizacja tego, co kradzione, sprowadza się niemal zawsze do wydłużenia listy właścicieli. Obojętne, czy robi to handlarz starociami ze Stutt-gartu, abchaski milioner Stilidis czy też znany dom aukcyjny z Taunusu. To samo zrobił właściciel antykwariatu z Berlina, tyle że rachunki, które okazał prokuraturze, były mocno podejrzane. Wynikało z nich, że wczesnobarokowe posągi z piaskowca kupił we Wrocławiu w firmie Handel Obwoźny, Meble i Style, mieszczącej się przy ul. Traugutta 71a. Tymczasem, jak ustaliła polska policja, we Wrocławiu takiego adresu nie ma i nigdy nie było. Również właściciel nie istniejącej firmy, niejaki Andrzej Nieskręt, w mieście tym nawet nie był zameldowany. Berliński kolekcjoner antyków nie poniósł jednak żadnych konsekwencji. Prokuratura nie ustaliła pochodzenia podejrzanych obiektów i śledztwo umorzono. O zniknięciu bezgłowych figur Junony, Wenus i Bellony w Polsce nikt nawet nie wiedział.
- Byliśmy bezradni - mówi Jerzy Śliwiński z komendy policji we Wrocławiu. - Zdjęcia nadesłane przez Niemców były fatalnej jakości.
Ich fotograf zrobił je polaroidem, przy użyciu lampy błyskowej. Prześwity i cienie uczyniły z posągów bezkształtne bryły.

Zaproszenie do kradzieży
W Polsce nie ma centralnego katalogu dzieł sztuki, z czego korzystają głównie złodzieje. Dlatego ruiny dolnośląskich zamków i zespołów pałacowych, takich jak w Wierzchowicach lub w Goszczu, są w tej chwili prawdziwym rajem dla przedsiębiorczych handlarzy. Terenem wzmożonej działalności przestępczego podziemia są ponadto kościoły oraz słabo strzeżone muzea i biblioteki. Wystarczy przypomnieć brawurową kra-dzież "Plaży w Pourville" Claude’a Moneta z Muzeum Narodowego w Poznaniu czy też zniknięcie ośmiu obrazów z wrocławskiej auli Leo-poldinum. Po włamaniu okazało się, że nie istnieją nawet przyzwoitej jakości fotografie tych dzieł. Uniwersytet zlecił co prawda wykonanie kopii malowideł, żeby puste ramy nie straszyły podczas obchodów 300-lecia uczelni, ale kopiować nie było z czego. Zachowały się tylko czarno-białe zdjęcia marnej jakości.
Obecnie wiadomo, że kradzieży w Leopoldinum dokonano na zamówienie "turysty z Niemiec", który wkrótce zmarł. Dwa płótna z Leopoldinum odzyskano; pozostałych sześć znajduje się prawdopodobnie w rękach paserów. - Alianckie bomby nie zburzyły, Niemcy nie wywieźli, Ruscy nie rozgrabili, a przyszedł w nocy szmaciarz i osiem obrazów wyciął scyzorykiem - mówi z sarkazmem komisarz Śliwiński. Rok temu dzięki współpracy z niemiecką policją Śliwińskiemu udało się odnaleźć w Albersdorfie pod Hamburgiem 16 XIX-wiecznych płócien skradzionych z pocysterskiego klasztoru w Lubiążu.
Przeciwdziałanie kradzieżom dzieł sztuki to nie tylko ściganie złodziei i paserów; to także konieczność usunięcia zaniedbań popełnianych przez instytucje państwowe. Dowodzi tego historia zespołu pałacowego w Wierzchowicach: jego upadku oraz "cudownego ocalenia" paru posągów, które pojawiły się w antykwariacie w Berlinie. Jak? Pod koniec lat 70. z wierzchowickich chaszczy wywlókł je traktorem rolnik z sąsiedniej wsi. Bezgłowe posągi antycznych boginek miały służyć za fundamenty nowego domu. Nigdy go jednak nie wybudowano i posągi przeleżały prawie dwadzieścia lat w stodole. Po śmierci rolnika trafiły do jego zięcia, który sprzedał je handlarzowi starzyzną za 2 tys. zł.


Więcej możesz przeczytać w 46/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.