Dzieciożercy

Dodano:   /  Zmieniono: 
Jak uchronić dzieci i wnuki przed naszą rozrzutnością

Dorośli obywatele Rzeczypospolitej na przełomie XX i XXI wieku płacą rocznie - wedle oficjalnych danych - przeszło sto miliardów złotych podatków. W rzeczywistości jednak, licząc podatek socjalny i kryptopodatki, płacą znacznie więcej. Nie to jednak sprawia, że można być smutnym jak kondukt w deszczu pod wiatr. Najgorsze jest bowiem to, że wysokie podatki nałożone zostały także na nasze dzieci i wnuki.

Już przejedliśmy pieniądze z prywatyzacji
Prosta prawda ekonomii mówi, że budżet nie ma innych dochodów niż podatkowe. Nawet jeśli przychód księgowany jest pod inną nazwą, w istocie jest formą podatku. Odnosi się to na przykład do przychodów z prywatyzacji. Przez lata powstawał majątek skarbu państwa. Jego źródłem były podatki płacone przez poprzednie generacje. Jeżeli dzisiaj konsumujemy ów majątek, oznacza to po prostu finansowanie obecnych potrzeb z podatków naszych ojców. Przez ostatnie cztery lata (od początku 1998 r.) wykorzystaliśmy z tego tytułu 57 mld zł.
Sprawę komplikuje jednak nasz archaiczny system emerytalny, oparty na zasadzie solidarności międzypokoleniowej. Składka ubezpieczenia społecznego nie była kapitalizowana, lecz w całości przeznaczano ją na bieżące świadczenia. Oznacza to, że pokolenie pracujących funduje emerytury obecnym emerytom. System ten zdawał egzamin, kiedy pracujących było dużo, a seniorów mało. Kiedy jednak pogorszyła się sytuacja demograficzna, składki przestały wystarczać i Fundusz Ubezpieczeń Społecznych, z którego wypłaca się emerytury, musi być zasilany dotacjami budżetowymi. W latach 1998-2001 FUS otrzymał z tego tytułu 54,5 mld zł. Można zatem przyjąć, że dochody z prywatyzacji, czyli swoisty "podatek ojców", zostały spożytkowane na dotowanie emerytur, a zatem wykorzystane przez tych, którzy go płacili. A nawet jeszcze parę groszy zostało. Niewiele jednak, podobnie jak niewielkie mogą być przychody z prywatyzacji w przyszłości. Oznacza to dość nieprzyjemną konieczność wyboru między zmniejszaniem realnego poziomu emerytur lub zwiększaniem realnego poziomu oficjalnych obciążeń podatkowych.
Na marginesie. Powyższe dane są odpowiedzią na dramatyczne pytanie Andrzeja Leppera, który domagał się ostatnio "policzenia, który rząd co sprywatyzował i na co te pieniądze przeznaczył". Swoją drogą, nasz lustrator gospodarczy mógłby od czasu do czasu wziąć rocznik statystyczny do ręki.

Za obecny deficyt budżetowy zapłaci następne pokolenie
O ile weteranów pracy można uznać za sprawiedliwie rozliczonych (na tyle, na ile było to możliwe), o tyle wielką niesprawiedliwość wyrządzamy przyszłym pokoleniom. Nie dość, że prowadząc błędną, prosocjalną i antyrozwojową politykę gospodarczą, pozbawiamy je miejsc pracy i szans rozwoju, to jeszcze nakładamy na nie olbrzymie ciężary podatkowe. Tak wielkie, że mogą ich nie udźwignąć.
Podatkiem nałożonym na nasze dzieci i wnuki jest deficyt budżetowy. Kumuluje się on w długu publicznym skarbu państwa, a koszty obsługi tego długu będą w przyszłości powiększać wydatki bud-żetu. W ostatnich czterech latach łączny deficyt budżetu wyniósł 76 mld zł. Oznacza to, że co najmniej tyle przehulaliśmy na koszt następnych pokoleń. Ważne są słowa "co najmniej". Pewną ciekawostką ekonomiczną jest bowiem, że skumulowany deficyt wyniósł 76 mld zł, a dług skarbu państwa powiększył się w tym czasie o 79 mld zł. Wprawdzie różnicę tę można tłumaczyć zmianami kursów walutowych (akurat korzystnych) oraz oprocentowania (także korzystnego), nie zmienia to jednak faktu, że mamy do czynienia ze zjawiskiem, w którym korzyści dzisiejsze są mniejsze niż przyszłe koszty.
Kwotę 76-79 mld zł trzeba jeszcze znacznie powiększyć. Poza budżetem na rynku finansowym zadłużają się także samorządy, fundusze celowe (zwłaszcza ZUS) oraz jednostki sfery budżetowej. Dane o wielkości tego zadłużenia spływają ze znaczny opóźnieniem i nikt ich dokładnie nie zna. Nie popełnimy tu jednak wielkiego błędu, jeżeli przyjmiemy, że dodatkowy przyrost długów tych podmiotów wyniósł około 10 mld zł. I choć formalnie nie jest to dług skarbu państwa, wcześniej czy później państwo (podatnicy) będzie musiało go spłacić.
W długu wobec przyszłych pokoleń trzeba ponadto uwzględnić przynajmniej część gwarancji i poręczeń. Wbrew temu, co wykrzykują zwolennicy subwencjonowania firm i pobudzania gospodarki nie istniejącymi pieniędzmi, na owe gwarancje i poręczenia w Polsce wydaje się coraz więcej - 6 mld zł w 1998 r., a już około 30 mld zł w 2001 r. - i często bez sensu. W efekcie dług publiczny powiększony o kwotę przewidywanych wypłat z tytułu gwarancji i poręczeń wyniesie na koniec tego roku niemal 340 mld zł, czyli 46 proc. PKB. Według prognozy Ministerstwa Finansów, bez zmiany polityki fiskalnej już wkrótce może to być połowa wartości PKB. A to byłoby bardzo niedobrym sygnałem dla świata i międzynarodowych rynków finansowych oraz - zgodnie z ustawą o finansach publicznych - wymuszało uruchomienie procedur naprawczych, polegających na zamrożeniu relacji deficytu do dochodów budżetu.
Stwierdzenie "podatek nałożony na dzieci powoduje większe straty, niż daje korzyści" należy rozumieć także w tym sensie, że utrzymywanie przez wiele lat wysokiego deficytu doprowadziło do tego, iż na pożyczaniu od przyszłych pokoleń nie można już zarabiać. Koszty obsługi długu (w latach 1998-2001 wynosiły one 80 mld zł) przekraczają bowiem kwoty, które można bezpiecznie, czyli bez większych szkód dla gospodarki, pożyczyć na sfinansowanie bieżącego deficytu budżetu.
Odnotować tutaj należy, że szybkie powiększanie deficytu i długu oraz przerzucanie płatności za dzisiejszą konsumpcję na przyszłe pokolenie nastąpiło za rządów AWS - partii bardzo chrześcijańskiej i bardzo prorodzinnej. Tyle że owa prorodzinność wyrażała się kilkusetzłotowymi dodatkami na każde dziecko z równoczes-nym wystawieniem rachunku - w znacznie większej kwocie - za tę dobroczynność.

Wnuki nam nie wybaczą
Dalej tak nie można. Spirala zwiększającego się zadłużania i rosnących kosztów obsługi długu (podatku synów) musi być jak najszybciej przerwana. Opodatkowanie dzieci jest bowiem zbrodnią. Każde, nawet najgorsze gospodarczo i najbardziej dokuczliwe dla nas, starych repów, rozwiązanie problemu dziury budżetowej jest bowiem lepsze i bardziej moralne niż bankructwo wymuszone na następnych pokoleniach.
A możliwe są dwa rozwiązania: bolesne i niedobre oraz bolesne i dobre. Rozwiązanie bolesne i złe polega na podwyższaniu podatków. To, że jest ono niedobre, wynika z tego, iż wzrost opodatkowania między innymi hamuje wzrost gospodarczy i redukuje liczbę miejsc pracy. W istocie zatem jest także przeniesieniem kosztów dzisiejszej konsumpcji na przyszłe pokolenia, tyle że w sposób bardziej skryty i - być może - w mniejszym stopniu.
Rozwiązanie bolesne i dobre to redukcja wydatków publicznych. Jest to bardzo trudne, bo wymaga kompleksowej reformy finansów, przeglądu i nowelizacji ustaw uruchamiających wydatki budżetowe oraz skrupulatnej kontroli efektywności wykorzystania pieniędzy publicznych przez ich dysponentów. Są to działania czasochłonne i dlatego muszą być podjęte natychmiast. A ponieważ na efekty trzeba będzie nieco poczekać, dlatego - odnosząc się krytycznie do poszczególnych propozycji wicepremiera Marka Belki - wypada poprzeć, choć z bólem, ich ogólną intencję. Minister Belka musi nakładać dodatkowe podatki, jeżeli nie chce, by płaciły je za nas nasze dzieci. Stąd zapewne biorą się kontrowersyjne pomysły, zbliżone do tych, jakie miał Piotr I (jak wiadomo, podatki nałożył on na brody i niebieskie oczy swych poddanych).
Jeśli tego nie zrobimy dzisiaj, za dwadzieścia lat nasze wnuki będą maszerować w manifestacji podążającej Alejami Marszałka Leppera (dawniej Jerozolimskie) z transparentem: "Nasze dziady zrobiły z nas dziadów", a ulicą Małachowskiego (dawniej Nowy Świat) w stronę ronda Hojarskiej (dawniej de Gaulle’a) będzie na nich szarżować policja konna.

Więcej możesz przeczytać w 47/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.