Francuska choroba?

Dodano:   /  Zmieniono: 
Bezrefleksyjna praktyka pomocy gospodarczej wyrządziła zdecydowanie więcej szkody niż pożytku
Któryś z klasyków marksizmu pisał o "dziecięcej chorobie lewicowości". To określenie bardziej pasowałoby - z racji wieku zadymiarzy - do aktywnych antyglobalistów niż do coraz energiczniej wspierających ich francuskich polityków, zapatrzonych w dziewiętnastowieczne socjalistyczne ramotki. Jak więc określić francuską chorobę? Narażając się na zarzut rozwlekłości, można nazwać ją starczą chorobą lewicowości polityków, marzących o odrobinie "wiodącej roli" w polityce światowej.
Komentatorzy prasy światowej zastanawiają się, czy francuskie umizgi do antyglobalistów, takie jak propozycja wprowadzenia tzw. podatku Tobina (podatku od przepływów kapitału portfelowego), są jedynie cyniczną grą pod "lewicową galerię" przed nadchodzącymi wyborami prezydenckimi. Znane są ambicje premiera Jospina w tym względzie. Mimo swojej trockistowskiej przeszłości Jospin jako premier i szef partii socjalistycznej ma w tej grze znacznie większe szanse niż Arlette Laguiller, jego dawna koleżanka partyjna z Trockistowskiej Walki Robotniczej (wieczna kandydatka w wyborach prezydenckich).
Wydaje się jednak, że gra na lewo wiąże się nie tylko z ambicjami premiera Jospina w wyborach prezydenckich. Francuska lewica dostrzegła także możliwość gry dla międzynarodowej "lewicowej galerii". Wiadomo, że Francja, która utraciła mocarstwową pozycję po I wojnie światowej, kocha błyszczeć w świetle reflektorów. Tę francuską słabość wykorzystywali w swoim czasie Sowieci, stwarzając wrażenie równego traktowania Stanów Zjednoczonych i Francji. Do dziś pamiętam, jak w latach 70. w instytucie, w którym pracowałem, mówił o tym otwarcie i z całym cynizmem ówczesny wiceminister spraw zagranicznych: "Traktujemy Francję inaczej; to niewiele kosztuje, a ile kłopotów sprawia Amerykanom!". Francuzi, lewicowi lub nie, zawsze cieszyli się, gdy świat widział, że oto dają oni na oczach wszystkich szczutka silniejszemu (to znaczy Ameryce, nie Sowietom, bo ci ostatni mogliby oddać!).
Dzisiaj Sowietów już nie ma, ale nieoczekiwanie znalazł się nowy partner do starej gry. Partner słaby i nierówny (może nawet mający nierówno pod sufitem!), lecz pozwalający zabłysnąć na arenie międzynarodowej w aurze dobrze widzianej lewicowości. Dlaczego nie rzucić haseł o sprawiedliwości międzynarodowej, potrzebie dyskusji o zagrożeniach globalizacji czy czymś podobnym? Przy okazji można zyskać nieco uznania w oczach skorumpowanych dyktatorów krajów rozwijających się, którzy miast szukać własnych dróg wyciągnięcia kraju z biedy (dobrych przykładów nie brakuje!), nadal patrzą, jak by tu naciągnąć chorą z politycznie poprawnego urojenia Europę na kolejne miliardy "pomocy gospodarczej"? Pomocy w cudzysłowie, gdyż wiadomo, co by z nią się stało: zostałaby rozkradziona i zmarnowana, tak jak dziesiątki miliardów dolarów w poprzednich dziesięcioleciach.
Wedle mego dziadka Stanisława, uciążliwa dla wielu francuska lewicowość była następstwem tego, że Francja nie znalazła się nigdy pod rządami komunizmu. Gdyby komunizm sowiecki doszedł do Francji - mawiał dziadek przed wojną - Europa zostałaby zaszczepiona przeciwko tej truciźnie. A dodam, że dziadek uważał się za umiarkowanego socjalistę. Hipotetycznie rzecz biorąc, nie miałbym nic przeciwko czterdziestu latom rządów komunistycznych we Francji (byłaby to dobrze zasłużona kara). Jednakże geopolityczne przeczucia mówią mi, iż upadek komunizmu w Europie byłby wówczas jeszcze trudniejszy, więc może lepiej, że było tak, jak było...
Nie tylko francuscy socjaliści grają dla "lewicowej galerii". Nową okazją do tego stał się terrorystyczny horror z 11 września. Pamiętając o tysiącach ofiar, wśród nich także Francuzów, trudno przejawiać swoją schadenfreude. Ale nie sposób było się powstrzymać od manifestacji starczej choroby lewicowości i zademonstrowania własnej wyższości moralnej, czyli potępienia nierówności, kapitalizmu, globalizacji i w ogóle wszystkiego najgorszego (czytaj: amerykańskiego). Ponad stu intelektualistów stwierdziło zbiorowo, że odrzuca solidarność z Ameryką (inni robią to indywidualnie). Jeszcze wcześniej do lewicowego chóru potępienia przyłączyli się francuscy biskupi, wydając m.in. oświadczenie pod znamiennym tytułem "Pokój to nic innego jak owoc sprawiedliwości". Stwierdzili w nim, że uzasadnień zamachów należy szukać "głębiej", to znaczy - kto zgadnie, wygra wycieczkę do Korei Północnej! - w przepaści między biednymi a bogatymi. Arcybiskup Marsylii dodał od siebie, że do wzrostu terroryzmu przyczynia się poczucie "wrogości i poniżenia, w jakim żyją miliony istot ludzkich" i zagrożenie "dziką globalizacją".
Zatrzymajmy się przez chwilę nad biskupimi elukubracjami, charakterystycznymi dla lewicowych mitologii popularnych na przełomie XX i XXI wieku. Są one przejawem nie mniej lewicowych iluzji, że ludzie "uchronieni" przed kapitalizmem i gospodarką światową, za to utrzymywani na garnuszku Zachodu, będą się mieć lepiej niż ci, którzy na swój awans materialny pracują, wykorzystując możliwości, jakie stwarza globalna gospodarka. Spróbujmy przypomnieć elementarne fakty ludziom dotkniętym - jak francuscy biskupi - lewicową mitologią. U progu lat 50. dochód per capita w Afryce i na Dalekim Wschodzie był mniej więcej taki sam. Po półwieczu w tym drugim regionie jest on 15-20 razy wyższy. Ta ogromna różnica pojawiła się nieprzypadkowo. Kraje Dalekiego Wschodu zdecydowały się na więcej rynku i więcej otwartości na gospodarkę światową, wychodząc z sensownego założenia, że głównym atutem biednych krajów jest tania siła robocza i przedsiębiorczość ludzi, chcących poprawić swój los. To są oczywistości - to samo pisał w XVIII wieku Adam Smith.
Tymczasem Afryka po uzyskaniu niepodległości pogrążyła się w "afrykańskim socjalizmie", etatyzmie i kapryśnym państwowym interwencjonizmie, podszytym korupcją i plemiennym nepotyzmem. Polityczne konstrukcje zachodniej demokracji, pozostawione w spadku przez kolonizatorów, zostały zdeformowane, stając się sztafażem okrutnych i kleptokratycznych dyktatur. Jeśli wspomniany arcybiskup Marsylii mówi o poczuciu wrogości i poniżenia jako uzasadnieniu zjawiska terroryzmu, to powinien się zdobyć na minimum refleksji, kto i dlaczego utrzymuje narody Azji, Afryki czy Ameryki Łacińskiej w biedzie i poniżeniu. Wiedzy historycznej, włącznie z historią gospodarczą, plus elementarnej logiki wymagać należy także od biskupów. Otóż bieda i poniżenie są w dużej części własnym dziedzictwem cywilizacyjnym tych narodów.
Zdyskredytowane przez historię koncepcje rozwoju gospodarczego i bezrefleksyjna praktyka pomocy gospodarczej, które uczyniły nieporównanie więcej szkody niż pożytku, to właśnie wkład w biedę i poniżenie wniesiony przez ludzi myślących tak, jak premier Jospin i arcybiskup Marsylii. Niestety, pół wieku nieudanych lewicowych eksperymentów w ekonomice rozwoju krajów zacofanych nie stało się we Francji zaczynem refleksji nad przyczynami bogactwa i nędzy narodów.
Więcej możesz przeczytać w 48/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.