Struktura wyjątku

Dodano:   /  Zmieniono: 
"Cześć Tereska" Glińskiego to wyjątek od prawdy, że polskie kino jest kiepskie jak stół z powyłamywanymi nogami
Robert Gliński, autor najlepszego polskiego filmu w roku 2001, "Cześć Tereska", napisał do redakcji "Wprost" list (patrz s. 11), polemizujący z moim artykułem "Partacze kręcą" (nr 48), wzywającym do naprawy polskiego kina. Paradoksalnie to on poczuł się urażony ostrością mojej diagnozy, uznając ją za niesprawiedliwą. Trochę go rozumiem - jako autor "Tereski" jeździ teraz po świecie, prezentując swój film na specjalnych pokazach, i zapewne spotyka się wszędzie z dobrym przyjęciem i pochwałami, bo to film udany, choć specyficzny i niekomercyjny. U boku Zbigniewa Zamachowskiego zagrały w nim dwie amatorki z domu poprawczego, tworząc naprawdę interesujące role. Bardziej interesujące niż większość ról zagranych ostatnio w polskich filmach przez zawodowych aktorów. Nie chcę przez to powiedzieć, że okazały się bardziej od nich utalentowane. Chcę powiedzieć, że w tym wypadku reżyser stanął na wysokości zadania i dobrze nimi pokierował. Za "Tereskę" otrzymał zresztą podczas wrześniowego festiwalu polskich filmów w Gdyni główną nagrodę - Złote Lwy.
Kiedy więc Robert Gliński wrócił z podróży po świecie i przeczytał moje wezwanie do pracy u podstaw oraz protest przeciwko oszukiwaniu nas pozornymi tematami, pozornymi rolami i pozornymi filmami, zbudowanymi na podstawie zapożyczonych z Ameryki obcych schematów, miał prawo się wściec. Zabolało go, że napisałem, iż żadne szanujące się kino na świecie nie wprowadzi dziś na afisz polskiego filmu. Uważa, że to nieprawda, i ma swoją "Tereskę" za dowód. To fakt, "Tereskę" grają chętnie, ale zapewne głównie na pokazach specjalnych. Ten mroczny, depresyjny film o beznadziei wypaczającej charaktery młodych ludzi żyjących w blokowiskach jest wymarzonym tematem rozmów w klubach dyskusyjnych, ale na pewno nie ma szans na komercyjne powodzenie, jakie stało się udziałem na przykład francuskiej "Amelii". Zgoda, "Amelię" wyprodukowano za większe pieniądze. Nasz film "Quo vadis" też jednak kosztował sporo i nic z tego nie wynikło.
Jakby ubiegając takie myślenie, Gliński dokonał zaskakującej wolty i pogardliwie przekreślił wartość filmu Kawalerowicza, nazywając go "przedsięwzięciem biznesowym mającym niewiele wspólnego z kulturą filmową". Potem porównał "Quo vadis" i "Wiedźmina" do McDonalda i piosenek disco polo, zabraniając mi mieszać je z ambitnymi filmami spod znaku ostryg, szampana i Pendereckiego. Rozumiem więc, że sam postawił się w ten sposób w pozycji Pendereckiego, a Kawalerowicza ubrał w kostium dyskotekowego zapiewajły. Zdaniem Glińskiego, nie powinienem myśleć o nich obu jednocześnie, bo wychodzi z tego groch z kapustą.
No cóż, przy całym szacunku dla filmu "Cześć Tereska" i Roberta Glińskiego, pozwolę sobie zatrzymać w mojej głowie obok niego postać Jerzego Kawalerowicza, który oprócz "Quo vadis" wyreżyserował wszak m.in. "Faraona" i "Matkę Joannę od Aniołów", dając nam powód, byśmy spodziewali się z jego rąk arcydzieła. Jeśli ono nie powstało, nie znaczy to wcale, iż stary mistrz nie może się równać z nowym Pendereckim kina polskiego, lecz że w tym kinie jest jakiś problem, który go blokuje i uniemożliwia dawną kreatywność.
Polskie kino może jeszcze nie umarło, ale znajduje się w stanie śpiączki, którą z rzadka urozmaica - niczym drgnienie powieki - jakaś "Tereska". Brakuje w nim skali: wizji, warsztatu, profesjonalizmu. Dlatego aktorzy grają schematycznie, słowa nie składają się w dialogi, a obrazy same nie wiedzą, w jakiej mają być konwencji. Polskiemu kinu brakuje staranności, odwagi, nowatorstwa, pokory. I właśnie dlatego, a nie z powodu braku pieniędzy, nie powstanie u nas żadna "Amelia". Robert Gliński pisze, że trzeba robić filmy, dużo filmów, żeby się doczekać arcydzieła. Francuzi produkują ich 180 rocznie i dlatego mają się prawo doczekać "Amelii", a przy naszych funduszach na dofinansowanie kinematografii (11 mln zł rocznie) nic z tego nie będzie. Tymczasem ja wcale nie patrzę na Francję, gdy twierdzę, że należy się domagać od naszych twórców ambicji i znaczniejszych dokonań artystycznych, ale raczej na Danię, naszego sąsiada przez morze. Na produkcję "Przełamując fale" Larsa von Triera albo filmów jego kolegów realizujących założenia Dogmy zapewne nie trzeba było fortuny, a są one znaczącym wkładem w światową kulturę filmową, zdobywają zarówno nagrody na festiwalach, jak i powodzenie u międzynarodowej publiczności. Niestety, polskie filmy dawno już przestały być towarem eksportowym, w co nadal zdaje się wierzyć Robert Gliński, a co nie wyklucza pojedynczych sukcesów jego "Tereski" czy prac Stuhra, Kolskiego albo Szumowskiej. Polscy artyści przeżywają stale rozgoryczenie i rozżalenie, czego ten list stał się dowodem, a to nie dodaje im skrzydeł.
Przyznaję, że występując w imieniu zniecierpliwionej uwiądem polskiego kina części widzów, zapomniałem o samopoczuciu twórców i o przypomnieniu, że od każdej reguły zdarzają się wyjątki. A dotknięty do żywego Robert Gliński i jego "Tereska" są właśnie takimi wyjątkami od prawdy, że polskie kino jest kiepskie jak stół z powyłamywanymi nogami.


Więcej możesz przeczytać w 50/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.