Trzewiki z włosami gwiazd

Trzewiki z włosami gwiazd

Dodano:   /  Zmieniono: 
"Ulubieńcy Ameryki" to sfilmowana mentalność odbiorców kultury masowej
Tomasz Raczek: Panie Zygmuncie, Hollywood wyprodukował autoparodię ze swoimi największymi gwiazdami, m.in. z Julią Roberts. Czy uważa pan, że tak pomyślany film może być szczery?
Zygmunt Kałużyński: Oczywiście, że nie. Ale Hollywood lubi robić filmy o Hollywood i dawać nam złudzenie, że się dowiemy jakiejś prawdy. Bynajmniej.
TR: "Ulubieńcy Ameryki" to nie tylko opowieść o Hollywood. To także sfilmowana mentalność odbiorców kultury masowej, a więc filmu, telewizji i kolorowych magazynów prezentujących plotki o sławnych ludziach. Prywatne życie aktorów pokazywane jest w nich tak samo jak historie fikcyjnych postaci. Takie same mamy więc oczekiwania wobec ich życia. Okazuje się, że życie aktorów jest w taki sam sposób promowane i sterowane przez speców od marketingu jak produkty, które oni tworzą.
ZK: Można się było jednak spodziewać, że zobaczymy tu więcej prawdy, że będzie to film demaskatorski. Tak się nie stało, bo film o gwiazdach Hollywood, wyprodukowany przez gwiazdy Hollywood, nie może niszczyć Hollywood.
TR: Ale czy my znamy prawdę o Hollywood, panie Zygmuncie? Odnoszę czasem wrażenie, że są na ten temat różne prawdy, w zależności od zainteresowania plotkami i indywidualnej wrażliwości.
ZK: Tylko trzeba tutaj oddzielić zainteresowanie plotkami od tego, czym jest Hollywood. Kiedy zdarzyło mi się być w Ameryce, wybrałem się do Los Angeles i pamiętam, że uderzył mnie charakter tego miasta, którego przedmieściem jest Hollywood. To jest miasto rozciągnięte na dziesiątki kilometrów, w którym żyć bez samochodu nie sposób, w przedziwny sposób nie mające centrum. Ciągle się w nim jest na przedmieściu!
TR: Przecież gwiazdy tak naprawdę nie mieszkają w Hollywood, lecz w parkowej dzielnicy eleganckich rezydencji - Beverly Hills. Hollywood to studia, magazyny, różnego rodzaju wytwórnie - dlatego tak brzydko wygląda. A hollywoodzkie intrygi rozgrywają się głównie na przyjęciach, po pracy.
ZK: Niemniej nie wierzę, żeby klimat całej okolicy na nich nie działał. Dla mnie to było doznanie nieustannej płynności - miasto, w którym nie ma centrum, gdzie ciągle się jest gdzieś z boku i chce się dojechać gdzieś, gdzie jest coś głównego, ale tam nie ma nic głównego. Ciągle wszystko się przelewa, a jednocześnie miasto żyje szalenie dynamicznie i w dodatku z powodu tej płynności jest ekscentryczne. Kiedy tam byłem, odbywała się licytacja rzeczy po znanym producencie Thalbergu, który posiadał trzewiki ze sznurowadłami zrobionymi z włosów gwiazd. Gdy one się strzygły, to mu odstępowały włosy, żeby mógł sobie wpuścić w buty. Owo połączenie nieustającej zmienności, której nie można uchwycić, z koniecznością, żeby się wydać dziwacznym, ostrym, ekscentrycznym to streszczenie Hollywood i ja to znajduję w tym naszym filmie.
TR: "Ulubieńcy Ameryki" opowiadają historię gwiazdorskiego małżeństwa. On i ona zdobyli sławę dzięki filmom, w których sobie partnerowali, ale teraz ich związek przeżywa kryzys. Catherine Zeta-Jones rzuca filmowego męża, bo zakochała się w pewnym seksownym Hiszpanie, który jest - zdaje się - idiotą, ale jej bardziej odpowiada jako partner. Porzucony John Cusack bezskutecznie próbuje odzyskać żonę, wreszcie daje sobie spokój. Muszę panu powiedzieć, że kiedy wróciłem z kina do domu i włączyłem telewizor, na kanale E zobaczyłem reportaż o Penelopie Cruz i nagle obie opowieści połączyły się zgrabnie w całość. Coś w tym jest: historia nagłego rozpadu ulubionego aktorskiego małżeństwa Ameryki, Toma Cruise’a i Nicole Kidman (bo Tom zakochał się w powabnej Hiszpance, Penelopie właśnie), wygląda bardzo podobnie do tej opowiedzianej w filmie. Na dodatek zauważyłem, że Penelopa mówi po angielsku z takim samym śmiesznym akcentem, jaki ma głupkowaty kochanek Zety-Jones w "Ulubieńcach Ameryki".
ZK: To doświadczenie potwierdza, panie Tomaszu, czym jest ten film: opowiada o aktorach plotki, które zwykle znajdują się w kolorowych magazynach dla pań. Taka plotka może być nawet krytyczna. W tym wypadku cały ciężar dźwiga Catherine Zeta-Jones, która gra zakochaną w sobie, egoistyczną, rozkapryszoną gwiazdę - tak sobie wyobrażamy królową ekranu.
TR: Wie pan, że ta rola została napisana nie dla niej, ale dla Julii Roberts? Kiedy jednak Julia przeczytała scenariusz, sama zaproponowała Catherine na swoje miejsce, siebie obsadzając w roli pozornie brzydkiej siostry naszej gwiazdy, która na końcu wygrywa.
ZK: Film zrobiono więc tak, aby pasował do oczekiwań widza lubiącego ploteczki o aktorach. Niech pan zobaczy, co się tam dalej dzieje: siostra tej paskudnej egoistki, czyli Julia Roberts, to sama poczciwość. Porzucony małżonek to poczciwiec, neurastenik, który musi reperować swoje zdrowie w zakładach psychiatrycznych. Występuje też dynamiczny impresario, którego obowiązkiem jest doprowadzić do zgody tej pary na premierę. Jego gorączkowe wysiłki to główny element komiczny.
TR: Element dramatyczny zaś to premiera owego filmu: prawdziwy skandal, bo reżyser zbuntował się i postanowił pokazać prawdę o gwiazdach Hollywood...
ZK: Czy pan może uwierzyć w to, że reżyser ukrywa swój film i nie chce go pokazać? Dopiero na premierze wszyscy się z nim zaznajamiają i producent na to pozwala!!! Czy pan sobie wyobraża coś takiego?! Taka sytuacja nie jest możliwa! Oto główny dowód oszustwa tego filmu. Prawda o Hollywood jest zaś taka, że te gwiazdy, które podziwiamy, muszą mieć stalowy kościec, żeby zrobić tam karierę i zagrać w takim filmie. Charaktery przy tym zostają zmiażdżone, a nieszczęście towarzyszy sukcesowi ramię w ramię. Stąd się biorą takie wypadki jak samobójstwo Marilyn Monroe, uwielbianej przez cały świat. Trochę z tej prawdy było w filmie "Bulwar Zachodzącego Słońca" z Glorią Swanson, która grała gwiazdę kina niemego - oszalałą, zniszczoną psychicznie psychopatkę. Był tam również Erich von Stroheim, wielki twórca filmowy, również wyrzucony poza nawias, który grał jej szofera. Ona popełniła morderstwo i jest scena, gdy policja i reporterzy przychodzą, żeby ją wziąć do kryminału. Wtedy ów wykolejony Erich von Stroheim mówi do wykolejonej gwiazdy: Zaczynamy, światła! To nie są jednak światła reflektorów, lecz flesze dziennikarzy...
TR: I mamy owo słynne zejście po schodach, które stało się legendarną sceną. Jej się wydaje, że znowu gra w filmie, a przecież idzie do więzienia.
ZK: Tak, tam była jakaś prawda o szaleństwie, które się kryje w Hollywood. Tu mamy tylko zręcznie zrobioną komedię.
Więcej możesz przeczytać w 1/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.