Złoty do bicia

Dodano:   /  Zmieniono: 
Postulat osłabienia złotego przypomina decyzję wójta "odwołującą zaćmienia Księżyca na terenie podległej mu gminy"
To deficyt budżetu państwa powoduje windowanie kursu złotego

Postulat osłabienia złotego przypomina decyzję wójta "odwołującą zaćmienia Księżyca na terenie podległej mu gminy". W warunkach gospodarki rynkowej jest on bowiem niewykonalny. Żądanie to nie wystawia dobrego świadectwa wiedzy ekonomicznej grupie polityków PSL, UP, LPR. A może chodzi im o to, żeby "zawiesić gospodarkę rynkową"? Jeśli tak, to żałować tylko można, że - wzorem Marka Dyducha - nie mówią tego głośno.

Miary złotego
Jeżeli poważnie potraktujemy żądania osłabiaczy naszej waluty, powinniśmy odpowiedzieć na pytanie, czy złoty rzeczywiście jest za mocny. A jeśli tak, to dlaczego? A skoro już jest za mocny, to o ile? W kwestii pierwszej, odpowiedź wcale nie jest jednoznaczna. Siłę pieniądza można bowiem mierzyć co najmniej na trzy sposoby. Można jako miarę przyjąć wartość towarów, które kupujemy za pewien kwant pieniądza. Możemy jako miarę przyjąć także stan rynku walutowego. Za przewartościowany przyjmiemy taki kurs, przy którym napływ dewiz jest zbyt mały. I wreszcie możemy się posłużyć zmianami względnymi, liczonymi w pewnym czasie. Za miarę siły przyjmiemy wtedy aprecjację złotego, a za miarę słabości - jego dewaluację.
Jeżeli te miary przyłożymy do naszej waluty, wynik będzie remisowy (ze wskazaniem, że złoty jednak zbyt mocny nie jest). Ów "remis ze wskazaniem" bierze się z tego, że z góry możemy odrzucić miarę drugą. Kurs złotego jest bowiem kursem rynkowym, ustalanym przez popyt i podaż (nigdy przez ostatnie dwanaście lat w żadnym banku ani kantorze dolarów nie zabrakło). A skoro kurs równoważy popyt i podaż, jest po prostu dobry. Jeśliby grymasić w groszowej skali, to raczej można stwierdzić, że przy precyzyjnym dostrajaniu trzeba by złotego jeszcze odrobinę wzmocnić. Rezerwy walutowe bowiem raczej rosną, a nie maleją.

Siła kupna
Dwie pozostałe miary złotego dają oceny rozbieżne. Zacznijmy od parytetu siły nabywczej (PSN), czyli - jak mawiano w przedwojennej polszczyźnie - siły kupna. Obecny parytet siły nabywczej złotego wynosi około 35 amerykańskich centów (3 zł = 1 USD) lub - na pożegnanie marki - 80-85 fenigów (1,2 zł = 1 DM). Mówiąc prościej, w Polsce za złotego można kupić średnio tyle, ile w USA za 30 centów czy w Niemczech prawie za markę. Dowód, że to prawda, jest prosty: wystarczy przekroczyć granicę. Albo na granicy stanąć i patrzeć, w którą stronę ludzie jadą na zakupy. Łatwo zauważymy wtedy, że to jednak Niemcy jadą do Polski. A to oznacza, że nawet przy obecnym kursie w Polsce jest taniej. Albo - jak kto woli - że kurs złotego jest niższy od parytetu jego siły nabywczej.
Jest to zjawisko normalne w krajach słabo rozwiniętych. Podobnie jest w Grecji czy Portugalii, tyle że tam różnica między kursem a parytetem siły nabywczej jest znacznie mniejsza. Źródłem tej różnicy jest znacznie niższa wydajność pracy (polski robotnik pracuje pięciokrotnie, a polski rolnik - piętnastokrotnie mniej wydajnie niż jego niemiecki odpowiednik) oraz uporczywe podtrzymywanie tych form działalności produkcyjnej, w których owe różnice w wydajności są szczególnie duże.
Może się wydawać, że kurs niższy od parytetu siły nabywczej jest formą dotowania wytwórczości krajowej. Dlatego zrozumiałe jest, że słabi producenci chcą, aby ta różnica była jak największa, a dolar jak najdroższy. Niestety, to nieprawda. Przy drogim dolarze czy euro eksportujemy tanio towary, które w kraju wyprodukowaliśmy drogo. Oznacza to, że de facto nie dotowaliśmy producenta krajowego, lecz zagranicznego nabywcę. Z punktu widzenia interesu zarówno kraju, jak i przeciętnego Kowalskiego jest to absurd. Bo dlaczego biedny Kowalski ma dopłacać do nierentownej kopalni po to, aby bogaty Smith tanio kupił dotowany polski węgiel?

Eksport ze stratą?
Morał z powyższych rozważań jest prosty. W przyszłości złoty musi się umacniać, a luka między kursem i parytetem powinna się stopniowo zmniejszać. Jest to konieczne zarówno po to, by Polska nie rozdawała pieniędzy po świecie, jak i po to, by polscy producenci czuli rzeczywisty oddech goniącej ich konkurencji.
Słowo "stopniowo" nie wyklucza jednak, że być może złoty umacnia się ostatnio zbyt szybko. 1 stycznia 2001 r. dolar kosztował 4,10 zł (ale 23 listopada 2000 r. aż 4,59 zł), a po roku tylko 3,95 zł. Uwzględniając o trzy punkty wyższą inflację złotego niż dolara, można powiedzieć, że - w ujęciu realnym - złoty przez rok umocnił się o 7 proc. Nie jest to "za dużo" dla większości eksporterów, skoro swoją zagraniczną sprzedaż powiększyli o 10 proc. Nie bardzo można przy tym wierzyć ich deklaracjom, że eksportują ze stratą. Z dwóch powodów: po pierwsze - nikt tak nie postępuje, po drugie - to samo mówili przy kursie dolara 4,1 zł, 4,2 zł, 4,3 zł,... 4,7 zł. Prawda jest raczej taka, że na umacniającego się złotego reagowali - i bardzo dobrze - racjonalizacją kosztów i pewną redukcją zysku. Warto dodać, że w związku z mocniejszym usadowieniem się na obcych rynkach, zapewne uzyskiwali też nieco lepsze ceny.

Aprecjacja budżetowa
Pozostaje jeszcze kwestia przyczyn aprecjacji złotego. A są one takie same od lat - napływ do Polski dewiz w związku z prywatyzacją i pożyczaniem pieniędzy przez budżet. Oba te czynniki są tak słabo związane z działalnością NBP, że można powiedzieć, iż nasz bank centralny nie ma na nie wpływu. Jeżeli szukać winowajcy tego, że złoty rośnie w siłę, można wskazać jedynie ministra finansów, który projekt budżetu przygotowuje, i parlament, który "wydatkowy" budżet uchwala. Gdyby bowiem nie było tak wysokiego deficytu, nie byłoby tak dużego napływu kapitału finansowego, a pieniądze z prywatyzacji można by przeznaczyć na spłatę długu. Niestety, politycy to dobrzy ludzie i lubią zaspokajać potrzeby obywateli i deficytowych przedsiębiorstw. To jednak oznacza, że kapitał nadal będzie napływać, czyli złoty będzie rósł w siłę.
I nie ma wyjścia? Niestety, w gospodarce rynkowej nie ma. Jeśli wzmocnienie złotego spowodowane by było krótkookresowym atakiem spekulantów, istniałaby możliwość interwencyjnego skupu podbijającego kurs dolara. Zabawa taka byłaby kosztowna, ale - być może - opłacalna. Pod warunkiem że owych krótkookresowych spekulantów NBP by przetrzymał. Spekulanta długookresowego, jakim jest budżet RP, przetrzymać jednak nie da rady. Biorąc pod uwagę jego wytrwałość w wydawaniu pieniędzy, można by zrobić tylko jedno: "zawiesić" wymienialność i wprowadzić nierynkowy kurs administracyjny. Jak łatwo zauważyć, wymagałoby to zmiany kilku ustaw i oznaczało powrót do roku 1989.

Doktryna Pęka
Co zatem oznacza nawoływanie do osłabienia złotego? Co ma na myśli poseł Bogdan Pęk (PSL), gdy coś takiego proponuje? Otóż może on chcieć, by NBP zaczął rozrzucać dolary przez okno. Ewentualnie może także chcieć powrotu PRL. Ponieważ i jedno, i drugie jest ewidentnym idiotyzmem, a poseł Pęk wygląda inteligentnie, musi chcieć trzeciego rozwiązania. To zaś polega na zmniejszeniu wydatków i deficytu budżetowego, który zredukuje napływ kapitału finansowego i zwiększy kurs dewiz, a osłabi kurs złotego. Nie jest wykluczone także, iż w ramach walki o osłabienie złotego poseł Pęk (i całe PSL) zaproponuje zmniejszenie dotacji do rolnictwa.

Więcej możesz przeczytać w 3/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.