"Łowcy głów" liczą na nagrodę za brodę Osamy bin Ladena
Od momentu, gdy dwa tygodnie temu w samolocie American Airlines lecącym z Paryża do Miami obezwładniono faceta, który właśnie podpalał lont bomby umieszczonej we własnym trzewiku, wszyscy pasażerowie w czasie kontroli przed odlotem z USA muszą zdejmować buty. Przepuszcza się je przez tunel razem z torbami, płaszczami oraz innym bagażem podręcznym. Widok jest osobliwy, gdy kilkuset ludzi najpierw je zdejmuje. I ja, opuszczając Amerykę, pierwszy raz w życiu przekroczyłem jej granicę boso, bo tak mnie rozśmieszył ten widok, że zdjąłem dla świętego spokoju razem z butami skarpetki. Oczywiście, gest mój był także symboliczny, jako że wywodzi się człowiek z kraju rozwijającego się przez kilkadziesiąt lat na drodze do socjalizmu, a teraz tą samą drogą wracającego. Trudno, by w takich warunkach wszyscy obywatele mieli buty na nogach. Tylko na pomnikach wszyscy będą obuci, by nie wstydzić się wobec potomnych (podobno gdzieś wznoszą już pomnik Edwarda Gierka).
Środki bezpieczeństwa wprowadzone na lotniskach świata, a zwłaszcza w USA, ukazują też różnicę ciśnień atmosfery życia publicznego w Europie i za oceanem. Pierwszy tytuł w polskiej gazecie, który po anglojęzycznym miesiącu przeczytałem w polskim samolocie, brzmiał: "Tajemniczy mułła Omar". Analogiczne tytuły w Stanach Zjednoczonych obwieszczają niezmiennie: "Hunting on killers" - "Polowanie na morderców" - bez żadnych dwuznaczności. Nie dziwię się temu, skoro na Manhattanie miejsce, gdzie stały wieżowce WTC, kryją szczątki nie ofiar wojny, lecz niewinnych ludzi bestialsko zamordowanych. Dlatego obecnie odchodzi się od planów rekonstrukcji wież, bo stanęłyby one na szczątkach ofiar zbrodni. Romantyczno-tajemniczy (w polskim wydaniu) mułła Omar razem z bin Ladenem są po prostu ludobójcami i tak ich Amerykanie traktują. Piszę o tym, bo zacieranie ostrych konturów moralnych w ocenianiu życia politycznego to specjalność nie tylko polska, ale w ogóle europejska.
W Ameryce Północnej trwa autentyczny stan pogotowia w oczekiwaniu na dalsze wydarzenia i ewentualne zamachy, nie tylko w USA. Łączy się z tym gotowość psychologiczna do tych wydarzeń, bo nikt nie ma złudzeń, że da się udobruchać fanatyków z bombami w butach. Trochę to przypomina atmosferę z westernów. Główny szeryf prezydent Bush kieruje akcją, wszędzie porozlepiano listy gończe z napisem WANTED, "łowcy głów" krążą z nadzieją na milion dolarów za skalp Omara i brodę bin Ladena. A my tu sobie w polskim domu dyskutujemy wyłącznie o tym, że spadło dużo śniegu, o tym, czy rządowy wójt przygotował się do powodzi, ile zarabia pisuardessa na Dworcu Centralnym w stolicy, a ile w Koluszkach, ile kradną przeciętnie księgowi samorządowi w województwie X, a ile w Y. O tempora! O mores!
Podczas miesięcznego pobytu w USA nie napotkałem tam nawet wzmianki o tym, co dzieje się w Polsce, poza pięknymi artykułami o obywatelu naszego królewsko-cesarsko-papieskiego grodu - Czesławie Miłoszu w "New Yorkerze". Piszmy więc wiersze.
Środki bezpieczeństwa wprowadzone na lotniskach świata, a zwłaszcza w USA, ukazują też różnicę ciśnień atmosfery życia publicznego w Europie i za oceanem. Pierwszy tytuł w polskiej gazecie, który po anglojęzycznym miesiącu przeczytałem w polskim samolocie, brzmiał: "Tajemniczy mułła Omar". Analogiczne tytuły w Stanach Zjednoczonych obwieszczają niezmiennie: "Hunting on killers" - "Polowanie na morderców" - bez żadnych dwuznaczności. Nie dziwię się temu, skoro na Manhattanie miejsce, gdzie stały wieżowce WTC, kryją szczątki nie ofiar wojny, lecz niewinnych ludzi bestialsko zamordowanych. Dlatego obecnie odchodzi się od planów rekonstrukcji wież, bo stanęłyby one na szczątkach ofiar zbrodni. Romantyczno-tajemniczy (w polskim wydaniu) mułła Omar razem z bin Ladenem są po prostu ludobójcami i tak ich Amerykanie traktują. Piszę o tym, bo zacieranie ostrych konturów moralnych w ocenianiu życia politycznego to specjalność nie tylko polska, ale w ogóle europejska.
W Ameryce Północnej trwa autentyczny stan pogotowia w oczekiwaniu na dalsze wydarzenia i ewentualne zamachy, nie tylko w USA. Łączy się z tym gotowość psychologiczna do tych wydarzeń, bo nikt nie ma złudzeń, że da się udobruchać fanatyków z bombami w butach. Trochę to przypomina atmosferę z westernów. Główny szeryf prezydent Bush kieruje akcją, wszędzie porozlepiano listy gończe z napisem WANTED, "łowcy głów" krążą z nadzieją na milion dolarów za skalp Omara i brodę bin Ladena. A my tu sobie w polskim domu dyskutujemy wyłącznie o tym, że spadło dużo śniegu, o tym, czy rządowy wójt przygotował się do powodzi, ile zarabia pisuardessa na Dworcu Centralnym w stolicy, a ile w Koluszkach, ile kradną przeciętnie księgowi samorządowi w województwie X, a ile w Y. O tempora! O mores!
Podczas miesięcznego pobytu w USA nie napotkałem tam nawet wzmianki o tym, co dzieje się w Polsce, poza pięknymi artykułami o obywatelu naszego królewsko-cesarsko-papieskiego grodu - Czesławie Miłoszu w "New Yorkerze". Piszmy więc wiersze.
Więcej możesz przeczytać w 3/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.