Pornografiści dnia codziennego

Pornografiści dnia codziennego

Dodano:   /  Zmieniono: 
Jeśli pornografista dnia zwyczajnego nie narusza prawa, to dajmy mu święty spokój. Niech sobie ogląda. Jeżeli ortodoksyjny antypornografista nie chce mieć nic wspólnego z owocem zakazanym, to także pozwólmy mu żyć
Konia z rzędem temu, kto chociaż raz w życiu nie chciał i w rezultacie nie przekonał się, jak smakuje owoc zakazany. Gdy jednak wbijemy już weń zęby, nasycimy się miąższem i upoimy aromatem i gdy uczynimy to po raz kolejny i jeszcze raz, to jego niezwykłość powszednieje. Z zakazanego staje się zwykłym jabłuszkiem, które można kupić na każdym straganie. Czy nie taki los spotkał rajski owoc, po który sięgnął Adam?
Z pornografią rzecz ma się podobnie: każdy z nas chciał chociaż raz zobaczyć czym jest ten "zły" seks i każdy chociaż raz zobaczył. Każdy - nawet jeśli mu ten raz w zupełności wystarczył i nigdy więcej już nie był go ciekaw.
W grupie nieciekawych bez wątpienia awangardę stanowią antypornografiści. Jednak tak jak pornografistom dnia codziennego i przypadkowym podglądaczom należy się prawo wyboru, co i kiedy oglądać, tak ortodoksyjnym antypornografistom należy się prawo odmowy oglądania. Jeśli więc pornografista dnia zwyczajnego nie narusza prawa - nie podoba mu się pedofilia, sodomia itd. - to dajmy mu święty spokój. Niech sobie ogląda. Jeżeli ortodoksyjny antypornografista nie chce mieć nic wspólnego z owocem zakazanym, to także pozwólmy mu żyć. I nie przekonujmy go, że pornografia zdarza się każdemu z nas, każdego dnia i każdej nocy, tyle że w czterech ścianach. I tylko dlatego, że nie towarzyszy nam oko podglądacza, nie ma mowy o pornografii, a co najwyżej o małżeńskim albo pozamałżeńskim wyuzdaniu.
Pozostaje jeszcze kwestia sporna, a jest nią oczywiście sama definicja. Co pornografią jest, a co nie ma z nią nic wspólnego? Każdy z nas ma własną definicję "złego" seksu: począwszy od zbyt krótkiej spódnicy, a na sadomasochistycznych zabawach na trawniku skończywszy.
Naturalnie - jak przystało na wątek erotyczny między kobietą i mężczyzną - musi się tu znaleźć wątek feminizujący. A tym razem polemika z nim. W artykule "Wielka siostra patrzy", zamieszczonym w "Gazecie Wyborczej", natrafiłam na następujący akapit: "Feministyczny ruch antypornograficzny wymaga rewizji założeń także dlatego, że jego cele zaskakująco często zbiegają się z celami katolickiej prawicy. Niektóre feministki i część prawicy zgodnym chórem domagają się wprowadzenia zakazu lub ograniczenia pornografii, mówiąc o poniżeniu kobiety. W tej sytuacji subtelne różnice stanowisk, na ogół dotyczące wykładni tego poniżenia, przestają być słyszalne. Czy dlatego, że naturalną glebą intelektualnych polskich feministek jest katolicyzm, podobnie jak dla walczących z pornografią Amerykanek był nią purytanizm? Tak czy inaczej - ta niebywała zgodność zdaje się dobitnie świadczyć, że gdzieś został popełniony kardynalny błąd. Bo sojusz feminizmu z katolicyzmem jest z istoty swej niemożliwy".
Wszystko to oczywiste i logiczne, ale nie do końca. Są bowiem tzw. okoliczności ewidentne, w których jakiekolwiek sojusze mają drugorzędne znaczenie. Tuż za naszą zachodnią granicą "rozpycha się" feminizm niemiecki, który z pewnością swego antypornograficznego nurtu nie wywodzi ani z purytanizmu, ani z katolicyzmu. Skąd więc? Z niezgody na pornograficzne utrwalanie wizerunku kobiety jako ofiary męskiej przemocy. Przy czym pornografią dla tamtejszych feministek nie jest ani kawałek gołej skóry ani fotografia z erotycznym podtekstem, lecz seksualny rasizm skierowany przeciwko kobiecie. Ten rodzaj pornograficznego przesłania, który nie czyni z niej współuczestnika erotycznej gry, lecz niewolnicę.
I z tego właśnie powodu nie mogę się zgodzić z autorem tekstu "Zdaniem pornografa" (z tej samej gazety), gdy udowadniając, że nikt nie zmusza kobiet do udziału w porno-biznesie, pisze: "Huston, amerykańska aktorka, która pobiła rekord świata, uprawiając seks z 620 mężczyznami jednego dnia, bardziej przypomina właścicielkę haremu, traktującą mężczyzn jak swoich nałożników, niż kobietę w nim zamkniętą". Przepraszam bardzo, nie znam tej aktorki i nie jestem jej ciekawa, ale nie mam wątpliwości, że jedynym odpowiednim dla niej miejscem jest szpital psychiatryczny, a nie harem.
Mam przed sobą najnowszą książkę Krystyny Kofty "Wychowanie seksualne dla klas: wyższej, średniej i niższej". Nie przejdzie bez echa. Precyzyjnie uderza w to, co w każdym z nas najtrudniejsze do przemodelowania - w mentalność. W tej książce mentalność (a dokładniej: sposoby jej "zmodernizowania") dotyczy seksu: "W naszym życiu społecznym jest wiele przykładów nad wyraz nobliwych osób, Ojców Polaków i Matek Polek po udanej transformacji duchowej. Te pomniki cnoty parę lat temu jeszcze były zabawowymi osobami, pijącymi, seksującymi się, zmieniającymi kochanków jak rękawiczki. Wszystko we właściwym czasie. Powinniśmy poznać nasze korzenie kulturowe, w przeciwnym razie nie będziemy w stanie pojąć, dlaczego uważamy uprawianie seksu za grzeszne zajęcie, mimo że mało jest na świecie rzeczy tak zdrowych jak seks. Uprawiający go do późnych lat są szczuplejsi, mają lepszy humor, nie wpadają w stres z byle powodu, a gdy dopadnie ich depresja, potrafią ją seksem przepędzić. A na razie, póki sił i ochoty, spróbujmy czegoś nowego, mówmy o seksie, oglądajmy na ekranach filmy erotyczne, czytajmy erotyczną literaturę, kochajmy się. Cieszmy się seksem, zanim zasklepimy się w cnocie jak owad w bursztynie, radujmy się Waginą i Penisem". Uff! No cóż, pornografiści zwyczajnego dnia łączcie się.

Więcej możesz przeczytać w 15/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.