Klasa próżniacza

Dodano:   /  Zmieniono: 
Oglądając w Jedynce program "Autograf", nie mogłem się nadziwić, jak mało zgromadzeni goście mają do powiedzenia na temat literatury (najnowsze dzieło Olgi Tokarczuk, z autorką w roli głównej - beznadziejnej), teatru (sztuka Sarah Kane) czy graffiti
W dodatku używali wyłącznie nowomowy. Poza prowadzącym Jackiem Żakowskim, próbującym ratować co się da, opowiadano trywialne bzdury. Jeśli przeciętny widz natychmiast nie wyłączył telewizora, musiał pomyśleć, że nasi inteligenci sięgnęli dna albo mózgi zostawili w domu. Z takich osobników nie dałoby się wybrać minimum materiału genetycznego na potomstwo, które radziłoby sobie potem w życiu (vide: "Matka, czyli ojciec"). Badacze tego, co mamy pod czaszką, twierdzą wprawdzie, że człowiek wykorzystuje nie więcej niż 10 proc. możliwości mózgu, ale z tego nie wynika, iż można wykorzystywać dziesiątą część z tych 10 proc. Tym bardziej publicznie - to przecież straszna pornografia. Gdybyśmy używali zaledwie setnej części mózgu, cofnęlibyśmy się w ewolucji (vide: "Recepta na człowieka").
Obejrzałem też jeden z programów Ewy Drzyzgi "Rozmowy w toku". I okazało się, że goście Drzyzgi, najczęściej prości ludzie, potrafią opisać swoje przeżycia, zinterpretować to, co im się w życiu zdarzyło, używając przy tym fachowych pojęć. W jednym programie pojawili się inteligenci o ugruntowanym statusie, kompletnie bezradni wobec zjawisk, o których mieli coś powiedzieć. W drugim tzw. prości ludzie nie mający większych problemów z opisaniem tego, o co ich pytano. Widz nie miałby najmniejszego kłopotu, którą grupę uznać za wtórnych analfabetów. Ci pierwsi nie tylko nie przekazywali żadnych informacji, ale nie wygłaszali też interesujących sądów, co powinno być przecież sensem publicznych wystąpień. Trudno się więc dziwić, że narodowym terapeutą, leczącym nas dzięki swoim sukcesom z kompleksów niższości, nie został nikt z gości "Autografu" czy ktoś z ich sfery, lecz skromny i prostolinijny Adam Małysz (vide: "Małyszoterapia").
Skąd się bierze ten syndrom wtórnego (a może pierwotnego?) zidiocenia. Głównie z lenistwa. Jest w Polsce spora grupa tzw. inteligentów, którzy od 30 lat powtarzają te same brednie, robią kolejne nieudane filmy i spektakle, piszą kolejne wersje nudnych książek, ale wciąż się ich zaprasza na salony (w tym telewizyjne) i pyta o opinie na każdy temat. Starszym z nich w czasach PRL wmówiono, że są inżynierami dusz, znęcono zamówieniami, wznowieniami, przydziałami i talonami. Stali się beniaminkami władzy (młodsi domagają się, by ich pokolenie traktowano tak samo). Uwierzyli więc, że wiecznie będą elitą, o którą państwo musi dbać, bo w przeciwnym razie czeka nas Azja (vide: "Kroplówka dla nieudaczników"). Skoro uwierzyli, przestali się rozwijać, a z czasem przestali w ogóle myśleć. Tymczasem mózg nie używany się degeneruje. Kondycja inteligentów przypomina fatalną sytuację w polskich sądach (część sędziów uważa się zresztą za tradycyjnych inteligentów), na które codziennie skargi do Strasburga pisze dwustu obywateli (vide: "Rzeczpospolita pod pręgierzem"). Aż przykro patrzeć na pewnego wybitnego niegdyś reportera, którego rozumienie świata zatrzymało się na pierwszym raporcie Klubu Rzymskiego i który wciąż apeluje, żeby bogata Północ podzieliła się swoim bogactwem z biednym Południem (vide: "Pieniędzmi w problem"). Bez odrobiny zastanowienia, dlaczego naprawdę biedni są biedni, jaki sens ma pomaganie na przykład Robertowi Mugabe w Zimbabwe, który jest tysiąc razy większym rasistą i zamordystą niż Ian Smith, biały premier Rodezji, poprzedniczki Zimbabwe.
To tradycyjni inteligenci są odpowiedzialni za to, że nasze życie kulturalne i intelektualne stało się trupiarnią. Gdyby w Polsce były wybory bezpośrednie, nasi beniaminkowie nie mieliby szans nawet na stanowisko nocnego stróża (vide: "Schizopolitycy"). Co o polskiej rzeczywistości potrafią powiedzieć nasi socjologowie i politolodzy? Gdzie jest polska literatura i krytyka literacka? Gdzie jest nasze kino i krytyka filmowa? Gdzie teatr, muzyka, sztuki plastyczne oraz stosowna krytyka? Nie ma - bo nikt nic nie rozumie albo nic interesującego nie potrafi powiedzieć o tym, co go otacza.
Tradycyjni inteligenci stali się największymi pasożytami III RP, swego rodzaju nową klasą próżniaczą. Są największymi pasożytami dlatego, że mają wykształcenie, czyli narzędzie adaptacji do zmieniającej się rzeczywistości. Ale tego narzędzia nie używają. Chodzą teraz naburmuszeni i piszą donosy, głównie na Andrzeja Celińskiego, ministra kultury: że nie ma dla nich czasu, że nie daje im pieniędzy, że żąda od nich biznesplanów, że nie rozumie ich roli - wychowawców narodu. Brawo! Wreszcie minister kultury jest odporny na szantaż megalomańskich nieudaczników i nierobów. Lepiej pomagać gościom programów Ewy Drzyzgi. Przynajmniej chcą się rozwijać i używać całych 10 proc. aktywnej części mózgu.
Więcej możesz przeczytać w 6/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.