Kosa chorych

Dodano:   /  Zmieniono: 
Czy leki nas zjedzą?


[ Cena leku ] Mariusz Łapiński, minister zdrowia, wypisał prostą receptę na tańsze lekarstwa - wypowiedział wojnę koncernom farmaceutycznym. Jako zakładników wziął chorych na astmę, cukrzyków oraz cierpiących na nieuleczalne nowotwory i zapowiedział, że skaże ich na męki, jeżeli wielkie firmy nie obniżą cen leków. Cel uświęca środki. Jeśli koncerny ulegną presji - chcąc, by ich produkty znalazły się na nowej liście preparatów, których zakup jest refundowany przez budżet państwa (ponad 2,4 tys. specyfików spośród 7 tys. zarejestrowanych) - minister zaoszczędzi 1,3 mld zł.
Zachodnie koncerny natychmiast zgodnie odpowiedziały ostrym kontratakiem, argumentując, że to nie one ponoszą winę za "relatywnie wysokie ceny farmaceutyków w Polsce", ponieważ od 1998 r. ich nie podnosiły (dotyczy to preparatów z listy leków refundowanych). Jaka jest prawda? Zachodnie firmy zdobyły już 70 proc. polskiego rynku, a wiele kupowanych w naszych aptekach specyfików (nikt nie jest w stanie policzyć ile) - od witamin i paraleków po aspirynę i melatoninę - kosztuje znacznie więcej niż środki dostępne w Europie Zachodniej i za oceanem. Jak twierdzi minister zdrowia, za stosowany w terapii astmy severent firmy GlaxoSmithKline trzeba u nas zapłacić równowartość 28 euro, podczas gdy w Grecji kosztuje on 19 euro, a w Czechach - 13 euro.
Inna sprawa, że minister wywalczone w boju z koncernami pieniądze chce przeznaczyć na spłatę części szpitalnych długów. Robiąc krok we właściwym kierunku, zamierza równocześnie przepompować 1,3 mld zł z jednego niewydolnego systemu w drugi.

Bermudzki trójkąt farmaceutyczny
System obrotu farmaceutykami jest chory - nikomu nie opłaca się obniżanie cen leków. Ten monopol, swego rodzaju trójkąt bermudzki, tworzą: koncerny farmaceutyczne, lekarze dealerzy i aptekarze. To w tym trójkącie przepada bez śladu spora część naszych pieniędzy.
O polski rynek leków, którego wartość szacuje się na 2,4 mld dolarów rocznie, walczy 5 tys. przedstawicieli zagranicznych firm (działa u nas ponad 200 takich przedsiębiorstw). Oficjalnie nazywa się ich doradcami medycznymi, ale tak naprawdę są to sprzedawcy farmaceutyków. Prowadzą oni agresywny marketing bezpośredni - tworzą listy aptekarzy i lekarzy, których należy przekonać do przepisywania leku. Jakiego? Najdroższego - to oczywiste. Przedstawiciele koncernów farmaceutycznych zachowują się racjonalnie. Nie można się przecież domagać od dostawcy mercedesa, aby osobie, która chce kupić luksusowe auto, polecał poloneza.
Przez lata zachodnie firmy miały na naszym rynku uprzywilejowaną pozycję. O ile polskie leki były objęte sztywnym systemem cen urzędowych, o tyle ceny każdego zagranicznego preparatu negocjowano w Ministerstwie Zdrowia. Podstawą rozmów był podawany przez producenta koszt wytworzenia farmaceutyku. Mówiono, że wynosi on - powiedzmy - 30 proc. ceny końcowej, koszty badań stanowiły 34 proc., marketingu i reklamy - 22 proc., a zysk - 14 proc. Te dane weryfikowano niesłychanie rzadko. Dzięki takiej kalkulacji i pomocy "nieuważnych" urzędników można było windować ceny.
Kiedy w jednym ze szpitali zużycie określonej grupy antybiotyków spadło po interwencji instytucji kontrolnej aż o 90 proc., regionalny przedstawiciel koncernu farmaceutycznego stracił pracę. Nie ma litości dla nieskutecznych. Niektórzy handlowcy są bardzo bezpośredni: obiecują prowizje w zamian za wypisanie recepty. Jedna z firm rozdawała lekarzom już wypełnione blankiety. Przedstawiciele innej zalecają, aby recepty z jej lekiem lekarze pisali przez kalkę, żeby łatwiej było się z nimi rozliczyć. Handlowcom niemal nie wypada zjawiać się w gabinecie lekarza jedynie z informacją o leku, bez prezentu bądź oferty wyjazdu na zagraniczną konferencję. Wypisywanie recept de facto nie podlega u nas żadnej ewidencji i nie wiąże się z odpowiedzialnością finansową. Zawsze lekarz może powiedzieć pacjentowi, że ordynuje mu lek "drogi, bo najskuteczniejszy". Na takich zasadach - w największym skrócie - funkcjonuje rozbudowana instytucja lekarza dealera koncernu farmaceutycznego.
Znacznego wzrostu cen lekarstw należy się spodziewać po wejściu w życie ustawy "Prawo farmaceutyczne", wprowadzającej zasadę "jedna apteka dla aptekarza". Powód jest prosty: pojedynczym aptekom będzie znacznie trudniej niż kilku placówkom wynegocjować od dostawcy rabaty. A już od dawna, jak przyznaje wiceminister zdrowia Aleksander Naumann, wielu farmaceutów nie przestrzega wymogu powiadamiania pacjenta o możliwości zakupu tańszego leku o właściwościach podobnych do preparatu przepisanego przez lekarza. Im się to najzwyczajniej nie opłaca, bo również do nich docierają przedstawiciele koncernów z kuszącymi ofertami.

[ Lekobiznes ] Ręce w naszych kieszeniach
Polski farmaceutyczny trójkąt bermudzki świetnie prosperuje. W coraz mniejszym stopniu finansuje go państwo, a w coraz większym - obywatele. Przez dziesięć lat Polacy zostali zmuszeni do siedemnastokrotnego (sic!) zwiększenia wydatków na leki, co tylko w części da się wytłumaczyć wzmożoną dbałością o zdrowie i starzeniem się społeczeństwa (dwie trzecie wydatków na leczenie ponosi się w ostatniej dekadzie życia). Z jednej strony kasy chorych co piątą złotówkę z naszych składek na ubezpieczenia zdrowotne przeznaczają właśnie na farmaceutyki, z drugiej - polski pacjent pokrywa z własnej kieszeni 60 proc. ceny leku (w roku 1994 płacił 8 proc.). To jeden z najwyższych tego rodzaju wskaźników w Europie.

Rynek pod kontrolą
W wielu krajach UE ceny leków podlegają ścisłej kontroli. Obowiązuje system ustalania cen i zakaz bezpośredniego kontaktowania się przedstawicieli producentów z pracownikami służby zdrowia. Ściśle ewidencjonuje się leki przepisywane przez lekarza, który jest rozliczany przez kasę chorych lub towarzystwo ubezpieczeniowe.
W USA i Kanadzie decyzja o refundacji jest podejmowana podczas realizacji recepty w aptece. W centralnym rejestrze komputerowym sprawdza się, czy pacjent cierpi na chorobę przewlekłą, jakie zniżki mu przysługują, czy lek jest dla niego bezpieczny i czy nie ma tańszego, skutecznego odpowiednika tego preparatu. System kontroluje też, czy lekarz, który wypisał receptę, ma odpowiednie kwalifikacje. Bogatych krajów nie stać na rozrzutność i marnotrawstwo na polską skalę.

Terapia doraźna i wstrząsowa
W 2001 r. Polak wydał na leki średnio równowartość 55 euro, a obywatel unii - jak wynika z raportu OECD - od 180 do 370 euro. W najbliższych latach te proporcje się nie zmienią. Musimy się więc skupić na profilaktyce, a poza tym kupować leki generyczne, które są tańsze. Państwo powinno zachęcać aptekarzy do sprzedaży tych preparatów (różnicując marże), a lekarzy do ich stosowania. Należy określić racjonalne zasady refundacji leków, co usiłuje robić minister Łapiński. Tyle w ramach terapii doraźnej.
Terapię wstrząsową można zacząć od objęcia kontrolą lekarzy, by się dowiedzieć, kto i dlaczego leczy drogo. Mogą to zrobić jedynie konkurujące na rynku towarzystwa ubezpieczeniowe i prywatne kasy chorych. I tylko one mogą rozbić dyktat polskiego farmaceutycznego trójkąta bermudzkiego, dostosowując zakres świadczeń państwa do poziomu zamożności obywateli. Jeśli nie zlikwidujemy nieszczelnego, pasożytniczego i korupcjogennego systemu dystrybucji leków, każdy minister zdrowia w najlepszym wypadku znajdzie się w niewygodnej pozycji: między młotem wiecznie niezadowolonych, domagających się wyższych dopłat pacjentów a kowadłem osiągających coraz wyższe zyski koncernów farmaceutycznych.


MARIUSZ ŁAPIŃSKI
minister zdrowia
Dążymy do tego, żeby wydatki na leki nie były dla pacjentów zbyt dużym obciążeniem. Obecnie należą one do najwyższych w Europie - aż 60 proc. kosztów ich zakupu ponoszą chorzy. Jeśli obniżymy cenę przynajmniej niektórych preparatów o 20-30 proc., a w pewnych wypadkach - jak już wiemy - nawet o 50 proc., chorzy będą mogli oszczędzić. Pod względem wartości sprzedaży farmaceutyki zachodnich koncernów stanowią aż 70 proc. krajowego rynku, mimo że jest to zaledwie 30 proc. sprzedawanych w Polsce leków. Zbyt niska jest cena specyfików wytwarzanych przez polskie firmy, co wpędziło je w kłopoty finansowe. Gdyby taka polityka była kontynuowana, mogłoby dojść do upadku krajowych producentów leków, a to zwiększyłoby i tak duże bezrobocie. Trzeba preferować głównie polskie firmy oraz inwestujących w Polsce producentów zagranicznych.

JERZY STĘCZNIEWSKI
prezes Stowarzyszenia Przedstawicieli Firm Farmaceutycznych w Polsce
Ostatnie kompleksowe negocjacje dotyczące cen leków prowadziliśmy z Ministerstwem Zdrowia w 1998 r. i od tego czasu nie przeprowadzaliśmy żadnych podwyżek. W ubiegłym roku o 20 proc. podrożały natomiast leki polskie. Opinia ministra Łapińskiego, że leki zagraniczne są w Polsce o 20-30 proc. droższe niż w krajach UE, nie znajduje potwierdzenia. Nie można jednak wykluczyć, że niektóre preparaty sprzedawane w Polsce są dziś droższe niż w innych krajach. Tajemnica jest łatwa do wyjaśnienia: koncerny sprzedają leki w pakietach. Być może w pakiecie sprzedawanym na przykład w Grecji wynegocjowano obniżkę ceny danego specyfiku. W żadnym wypadku nie dotyczy to jednak większości leków będących na polskim rynku. Zdecydowana większość z nich jest nawet tańsza niż na Zachodzie. Podczas negocjacji Ministerstwo Zdrowia prosiło nas zawsze o informacje, po jakich cenach sprzedajemy leki za granicą. Każda firma wywiązywała się z tego obowiązku. Nigdy nikt nie zgłaszał w związku z tym żadnych uwag.
Więcej możesz przeczytać w 12/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.

Autor:
Współpraca: