E(U)ROZJA

Dodano:   /  Zmieniono: 
Albo Europa przyjmie amerykańskie wzorce ekonomiczne, albo skaże się na degradację


To nie działa" - te słowa, którymi Margaret Thatcher kwitowała złudzenia związane z socjalistyczną ideologią, można dziś odnieść do fiaska socjalnej Europy. Pracobiorcy nie manifestują swego niezadowolenia w odrzucającej "społeczne konsensusy" Ameryce, ale właśnie w stolicach europejskich. Niedawno milion ludzi wyszło na ulice Rzymu, by zaprotestować przeciw próbom liberalizacji kodeksu pracy, wkrótce drugie tyle może demonstrować pod sztandarami związkowymi w Paryżu lub Berlinie. Rolnictwo amerykańskie, w którym od czasu zainicjowania w Europie wspólnej polityki zatrudnienie spadło trzykrotnie (do 2 proc. ogółu ludności), a przeciętny obszar gospodarstwa wzrósł o ponad jedną czwartą, nie stało się
- jak wieszczono przed półwieczem - "rezerwuarem szturmującej miasta nędzy". Szturmami na miasta można raczej nazwać akcje farmerów europejskich, którzy niszczenie owoców pracy rolników z sąsiednich krajów, blokowanie dróg i polewanie gnojówką wysokich urzędników państwowych uznali za sposoby wyrażania europejskiej solidarności.
Pomniki eurosocjalizmu
Chęć dotrzymania przez Stary Kontynent kroku Ameryce i zachowania centralnego miejsca w cywilizowanym świecie była od początku jednym z głównych powodów integracji europejskiej. Już w dokumentach szczytu kopenhaskiego z 1973 r. stwierdzono, że celem integracji jest "niedopuszczenie do spadku znaczenia Europy w świecie" i "zaznaczenie jej miejsca w sprawach międzynarodowych". Inicjatorzy i kolejni przywódcy zjednoczonej Europy, niemal wyłącznie chadecy i socjaliści, chcieli jednak czegoś więcej niż dotrzymania kroku Ameryce. Wspólnota Europejska (z naciskiem na to pierwsze słowo) nie miała być Stanami Zjednoczonymi Europy, przeciwnie - miała zademonstrować cywilizacyjną alternatywę wobec American way of life.
Wyniki ekonomiczne z ostatnich lat, a także wydarzenia ostatnich kilku miesięcy dowodzą jednak, że pięknie brzmiąca teoria się nie sprawdziła. Zjednoczona Europa nie może się już dłużej uchylać od zasadniczego wyboru - porzucić ambicję stworzenia nowej cywilizacyjnej jakości i przyjąć amerykańskie wzorce czy pogodzić się z cywilizacyjną degradacją.
Unia maruderów
Wzrost gospodarczy USA, mierzony przyrostem PKB, od 20 lat jedynie raz spadł poniżej 3 proc. w skali roku, podczas gdy w krajach UE - gdyby uśrednić wyniki -tylko raz w tym czasie tę wartość przekroczył. Podczas gdy średnie bezrobocie w Europie wynosi 10-12 proc. i rośnie, w USA od sześciu lat nie przekroczyło 5 proc. i maleje, a problemem zmuszającym USA do luzowania polityki imigracyjnej staje się brak rąk do pracy. Przy tym wszystkim Europa nie jest w stanie utrzymać najbardziej wartościowej kadry. Tylko Wielka Brytania traci co roku ponad 10 tys. najlepszych absolwentów szkół wyższych, którzy znajdują pracę za oceanem (połowa pozostaje w USA na stałe). Wspólna polityka monetarna zawiod-ła pokładane w niej nadzieje - euro nie stanowi rzeczywistej konkurencji dla dolara jako "waluta zapasowa" ani jako waluta międzynarodowych rozliczeń. Narzucony układem dublińskim z 1996 r. tzw. wymóg zbieżności (konieczność utrzymywania dyscypliny budżetowej) wciąż jest realizowany z wielkim trudem, w atmosferze ciągłych manifestacji i strajków związkowców niezadowolonych z cięć w wydatkach socjalnych. Niegdysiejszy postulat "zaznaczenia miejsca Europy w sprawach międzynarodowych" staje się mrzonką, czego bolesnym dowodem - i gwoździem do trumny marzeń o europejskiej odrębności cywilizacyjnej - okazały się przyjęte przez USA założenia przezbrojenia armii w najbliższych dziesięciu latach. Komentatorzy zwrócili od razu uwagę, że po ich wprowadzeniu w życie istnienie NATO w obecnej postaci straci właściwie sens, ponieważ technologiczne zapóźnienie armii europejskich uniemożliwi im współpracę z Amerykanami!
Mit trzeciej drogi
Elity europejskie nie od dziś mają świadomość, że Stary Kontynent coraz bardziej pozostaje w tyle za Ameryką. W dodatku inny kandydat mogący konkurować z kapitalizmem w stylu amerykańskim, czyli kolektywistyczny kapitalizm południowo-wschodniej Azji, z jego politycznym, a nie rynkowym traktowaniem kredytu i polityki pieniężnej, przestał się liczyć. W europejskich elitach, także lewicowych, nie ma już prawie nikogo, kto nie dostrzegałby, iż kapitalizm w stylu amerykańskim pozostał na placu boju sam. Proklamowanie przez nowe pokolenie przywódców eurosocjalizmu trzeciej drogi trudno uznać za coś więcej niż poszukiwanie formuły propagandowej, w której można by sprzedać ten model opinii publicznej wykarmionej na socjalistycznej propagandzie.
Świadomość, że Europa wymaga znaczącej liberalizacji gospodarki, dotarła do europejskich przywódców dawno, czego dowodem są deklaracje szczytu w 2000 r. w Lizbonie, na czele z programem osiąg-nięcia do 2010 r. porównywalnej z amerykańską konkurencyjności. Programem, który - to osobna sprawa - jest w obliczu wyborów dyskretnie usuwany sprzed oczu Francuzów i Niemców. Znacznie słabsza jest na razie świadomość, że zamiar wynegocjowania "szerokiego europejskiego konsensusu" okazał się klęską i ekonomiczną, i polityczną. Warunkiem przebudowy Europy jest nie tylko liberalizacja kodeksów pracy, odbiurokratyzowanie i głębokie cięcia w wydatkach socjalnych, ale przede wszystkim zrozumienie, że idealizowanie "więzi społecznych i solidarności" przyniosło skutki dokładnie przeciwne, niż zakładano.
Dżungla europejska
Wbrew mitowi o biurokratycznym ujednolicaniu Europy przez technokratów z Brukseli Unia Europejska jest znacznie mniej scentralizowana niż USA. Chęć przekonania każdego regionu i każdej grupy społecznej do "szerszego, europejskiego konsensusu" uczyniła z UE dziwaczną konstrukcję - prawie nie ma zasady, od której nie byłoby wyjątków. Setki szczegółowych deklaracji, protokołów i aneksów wyłączają spod działania wspólnego prawa poszczególne terytoria, branże i produkty. Dziesiątki stron liczy pobieżny spis wyjątków, jakie zdołała dla siebie wywalczyć Dania. Właściwie nie ma europejskiej dyrektywy, szczególnie wśród tych mających tworzyć jednolity europejski rynek, która z latami nie obrosłaby w osłabiające ją aneksy. W efekcie rynek europejski wciąż pozostaje dżunglą, przez którą przedsiębiorca nie przeciśnie się bez wsparcia wyspecjalizowanych prawników. Niewiele ma to wspólnego ze swobodą, z jaką biznesmen z Seattle może założyć filię w Nowym Jorku. Spójność prawa europejskiego nie daje się porównać ze spójnością i wszechobecnością amerykańskiego prawa federalnego, wciąż ujednolicanego i upowszechnianego orzeczeniami Sądu Najwyższego.
Powrót do źródeł
Dążenie w każdej sprawie do "szerokich konsensusów" w praktyce wcale nie zlikwidowało wzajemnej konkurencji i jej negatywnych skutków. Przeniosło tylko walkę z pola rywalizacji gospodarczej, gdzie nieprzekraczalne reguły wyznaczają zasady ekonomii, do gabinetów i na ulice. Zamiast "przekroczenia interesów klasowych i branżowych", z których przezwyciężenia cieszył się Philippe de Schoutheete, wieloletni propagator i praktyk integracji, nastąpiła eksplozja egoizmów branżowych i regionalnych, a wspólne instytucje zmieniły się w swego rodzaju targ, na którym silniejsi forsują swe interesy kosztem słabszych. Rozstrzygnięcia osiągnięte dzięki zabiegom lobbystów bądź ulicznej przemocy nie są sprawiedliwsze od skutków "nieskrępowanego interesem społecznym indy-
widualizmu", krytykowanego przez wszystkich kolejnych szefów komisji europejskiej. Przede wszystkim rodzą one poczucie krzywdy i wzmacniają siły rozsadzające wspólnie wznoszoną europejską budowlę. Pozostaje wrócić do źródeł idei UE. Wspomniany już de Schoutheete w zarysie historii integracji europejskiej opisuje ten proces jako spór między rzecznikami "solidarności" i "konkurencyjności", między rzecznikami Europy - wspólnoty społecznej - a Europy - strefy wolnego handlu i współpracy gospodarczej. Rzeczywistość brutalnie przyznaje rację tym drugim.
Więcej możesz przeczytać w 14/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.