Bożyszcze klerków

Bożyszcze klerków

Dodano:   /  Zmieniono: 
Powinniśmy wzbogacać uprawnienia pracownicze
Zmiany planowane w kodeksie pracy budzą coraz więcej emocji.
W publicznej debacie słychać przede wszystkim zwolenników rozluźnienia dotychczasowych rygorów. Tłumaczą oni, że korzystne dla pracowników zapisy są reliktem PRL-owskiej epoki i wraz z jej odejściem powinny być poważnie ograniczone. Bardzo wątpliwa to teza. Wystarczy porównać nasze ustawodawstwo z rozwiązaniami Unii Europejskiej, aby się przekonać, że jeśli chcemy dorównać najlepszym, to nie powinniśmy ograniczać, ale wzbogacać uprawnienia pracownicze. Jak szydło z worka wyszło to ostatnio w Sejmie, kiedy jeden z klubów złożył swój projekt nowelizacji prawa pracy. Zgodnie z obowiązującymi procedurami proponowane zapisy porównano z ustawodawstwem Unii Europejskiej. Okazało się, że protokół rozbieżności jest niewiele krótszy niż meritum proponowanej nowelizacji.
Podobnie jest z całą dyskusją o kodeksie pracy. Nie chodzi w niej o walkę z reliktami PRL. Bój toczy się o podkopanie pozycji środowisk pracowniczych. Owszem, w czasach PRL cieszyły się one autorytetem, ale nie było to zasługą systemu komunistycznego. Wprawdzie jego doktryna i propaganda uznawały robotników za oficjalną klasę rządzącą, lecz w rzeczywistości było jak w dowcipie o tym, że mercedes jest samochodem, którym jeździ klasa robotnicza, wyłącznie jednak w osobach jej partyjnych przedstawicieli.
Tak naprawdę klasa robotnicza zyskiwała prestiż dzięki opozycyjnym, antykomunistycznym zachowaniom. W październiku 1956 r. czy w sierpniu 1980 r. robotnicy autentycznie sięgali po przywództwo, deklarowane im obłudnie przez oficjalną ideologię. Wspierała ich inteligencja, bez której przypominaliby ślepy żywioł wyładowujący się w niezbornych odruchach buntu. Połączenie tych dwóch środowisk dało miliony zwolenników i niebywałą siłę "Solidarności", wynoszącej robotników na wyżyny narodowej zasługi.
Warto przypomnieć tamte opinie, bo jakże dramatycznie różnią się one od sądów wygłaszanych dzisiaj, niejednokrotnie przez te same osoby. Coś musiało pęknąć, skoro podziwiane dawniej środowiska i protesty pracownicze nie są już obiektem zbiorowej adoracji, a wręcz przeciwnie - uznaje się je za kłopotliwy relikt złej epoki.
Nie ulega wątpliwości, że nie zmienili się robotnicy. Co więcej, właśnie brak owego przeistoczenia jest powodem zgłaszanych pod ich adresem pretensji. Przeobrazili się, i to diametralnie, inteligenccy sojusznicy. Trudno się oprzeć wrażeniu, że po raz kolejny doszło do częstej w dziejach "zdrady klerków". Jej mechanizm nie jest zbyt skomplikowany. Sprowadza się właściwie do tego, że intelektualni przywódcy buntu są solidarni z masami podczas obalania starego porządku, ale pozostawiają je na łasce losu, kiedy tylko wywalczą zwycięstwo. Zdrada dokonuje się tym łatwiej, im szybciej dochodzi do zróżnicowania grupowych interesów.
Podobnie dzieje się w wypadku obecnego sporu o zaostrzenie rygorów prawa pracy. Wielu dawnych "klerków" antykomunistycznego buntu funkcjonuje dzisiaj po drugiej stronie pracowniczej barykady. Są poważnymi biznesmenami, bankierami, właścicielami dochodowych akcji. Uprawnienia pracownicze oznaczają dla nich niepotrzebne pomnażanie kosztów pracy,
a przez to osłabianie konkurencyjności ich przedsiębiorstw. Trzeba je więc ograniczyć, nie licząc się z faktem, że jeszcze bardziej pogorszy to położenie dawnych robotniczych towarzyszy walki. Usprawiedliwieniem ma być przekonanie, że prawa rynku nie znoszą sentymentów, a dla wielu dawnych "klerków" rynek i zysk jest dzisiaj bożyszczem. Tak wielkim, że skutecznie przesłania stare poglądy i ewentualne wyrzuty sumienia. 

Więcej możesz przeczytać w 14/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.