Podczas niedawnego spotkania na szczycie w Lizbonie przywódcy Unii Europejskiej mieli kłopoty z ustawieniem się do wspólnego zdjęcia, ale nie mieli problemów z ustaleniem, jak w ciągu dziesięciu lat prześcignąć Stany Zjednoczone i stać się najbardziej dynamiczną strefą ekonomiczną świat
. Wszystko dzięki internetowej rewolucji technologicznej rodem z Ameryki, nowego narzędzia, ale i fetysza postępu. To Ameryka - chcąc, nie chcąc - dyktuje porządek dnia przywódcom Europy, którzy potrzebowali zaledwie dwóch dni, by zadekretować zapierający dech w piersiach rozwój i postęp, rewolucyjne zdynamizowanie unijnych gospodarek i społeczeństwa. Jak to możliwe, że nagle zdołali znaleźć rozwiązanie problemu gnębiącego ich od dawna: co zrobić, by dogonić Amerykę w wyścigu technologicznym i konkurencyjnym o prymat - nie tylko gospodarczy - na świecie?
Cudownym lekiem na chorobę zapóźnienia Europy w stosunku do USA ma być Internet. Sieciowa gorączka rośnie, podsycana zapowiedzią niektórych ekspertów, że zyski z handlu elektronicznego za trzy lata przekroczą tysiąc miliardów dolarów - ale lwia część obrotów e-commerce nadal będzie przypadać na Stany Zjednoczone.
Europa długo przyglądała się nieufnie sukcesom Internetu za oceanem, a tradycyjnie najbardziej najeżeni wobec Amerykanów Francuzi próbowali nawet dać mu odpór za pomocą rodzimego Minitela. Teraz jednak, gdy rozwój Internetu spowodował nową rewolucję technologiczną w USA, a akcje spółek internetowych osiągają na giełdach niebotycznie wysokie notowania, Europejczycy chcą wskoczyć na falę, która przyniosła Stanom Zjednoczonym najdłuższy w historii okres wzrostu gospodarczego przy prawie pełnym zatrudnieniu i nikłej inflacji.
E-biznes ma być źródłem nowych miejsc pracy, wzrostu gospodarczego, spokoju społecznego i - jak mówi Tony Blair - "dynamicznej, opartej na wiedzy gospodarki". Zdobycz na miarę XXI w. powinna być lekiem na biedę i bezrobocie, umożliwiając "społecznie wykluczonym" awans do społeczeństwa informatycznego. Liderzy piętnastki, z których aż dziesięciu wywodzi się z partii lewicowych, mówią o "dynamicznej gospodarce", dodając, że powinna iść w parze ze "spójnością społeczną".
Politycy długo nie doceniali Internetu. Teraz mają skłonność do przeceniania go. Oto niektóre cele, jakie postawiono sobie w Lizbonie: podłączenie wszystkich szkół w krajach unii do Internetu do przyszłego roku, "internetowa alfabetyzacja" absolwentów szkół i pracowników w ciągu trzech lat, a wszystkich obywateli - do r. 2005; wreszcie - zredukowanie bezrobocia z 10 proc. do 4 proc. w ciągu dziesięciu lat i zmniejszenie - prawie dwukrotne - liczby osób żyjących poniżej granicy ubóstwa.
Europejczycy zapominają, że amerykańskie firmy internetowe działają w innym otoczeniu biznesowym, stojąc na innych fundamentach gospodarki. Na razie nowe technologie (poza telefonią komórkową) pogłębiają dystans w rozwoju. 86 proc. amerykańskich firm ma swoje strony internetowe, w Europie - zaledwie 24 proc. Tylko 14 proc. Europejczyków jest w sieci, a Amerykanów ponad 50 proc. - to skutek niedostatecznej liberalizacji tradycyjnej telefonii. Nie może się też rozwijać handel elektroniczny, gdyż nie zostały zharmonizowane podatki - w tym miejscu główny propagator Internetu, Blair, chowa głowę w piasek.
Czy narodziła się realna wizja, która wreszcie zdynamizuje Europę, czy raczej obserwujemy operację propagandową, której podstawą są pobożne życzenia polityków unii? Odważny American Dream, zapisany w lizbońskiej deklaracji, powinien zamknąć usta malkontentom, którzy zarzucali przywódcom unii brak wizji na miarę nowego stulecia. Dopiero za kilka lat okaże się jednak, czy w Lizbonie rzeczywiście udało się rzucić hasło do rozpoczęcia nowej europejskiej rewolucji.
Cudownym lekiem na chorobę zapóźnienia Europy w stosunku do USA ma być Internet. Sieciowa gorączka rośnie, podsycana zapowiedzią niektórych ekspertów, że zyski z handlu elektronicznego za trzy lata przekroczą tysiąc miliardów dolarów - ale lwia część obrotów e-commerce nadal będzie przypadać na Stany Zjednoczone.
Europa długo przyglądała się nieufnie sukcesom Internetu za oceanem, a tradycyjnie najbardziej najeżeni wobec Amerykanów Francuzi próbowali nawet dać mu odpór za pomocą rodzimego Minitela. Teraz jednak, gdy rozwój Internetu spowodował nową rewolucję technologiczną w USA, a akcje spółek internetowych osiągają na giełdach niebotycznie wysokie notowania, Europejczycy chcą wskoczyć na falę, która przyniosła Stanom Zjednoczonym najdłuższy w historii okres wzrostu gospodarczego przy prawie pełnym zatrudnieniu i nikłej inflacji.
E-biznes ma być źródłem nowych miejsc pracy, wzrostu gospodarczego, spokoju społecznego i - jak mówi Tony Blair - "dynamicznej, opartej na wiedzy gospodarki". Zdobycz na miarę XXI w. powinna być lekiem na biedę i bezrobocie, umożliwiając "społecznie wykluczonym" awans do społeczeństwa informatycznego. Liderzy piętnastki, z których aż dziesięciu wywodzi się z partii lewicowych, mówią o "dynamicznej gospodarce", dodając, że powinna iść w parze ze "spójnością społeczną".
Politycy długo nie doceniali Internetu. Teraz mają skłonność do przeceniania go. Oto niektóre cele, jakie postawiono sobie w Lizbonie: podłączenie wszystkich szkół w krajach unii do Internetu do przyszłego roku, "internetowa alfabetyzacja" absolwentów szkół i pracowników w ciągu trzech lat, a wszystkich obywateli - do r. 2005; wreszcie - zredukowanie bezrobocia z 10 proc. do 4 proc. w ciągu dziesięciu lat i zmniejszenie - prawie dwukrotne - liczby osób żyjących poniżej granicy ubóstwa.
Europejczycy zapominają, że amerykańskie firmy internetowe działają w innym otoczeniu biznesowym, stojąc na innych fundamentach gospodarki. Na razie nowe technologie (poza telefonią komórkową) pogłębiają dystans w rozwoju. 86 proc. amerykańskich firm ma swoje strony internetowe, w Europie - zaledwie 24 proc. Tylko 14 proc. Europejczyków jest w sieci, a Amerykanów ponad 50 proc. - to skutek niedostatecznej liberalizacji tradycyjnej telefonii. Nie może się też rozwijać handel elektroniczny, gdyż nie zostały zharmonizowane podatki - w tym miejscu główny propagator Internetu, Blair, chowa głowę w piasek.
Czy narodziła się realna wizja, która wreszcie zdynamizuje Europę, czy raczej obserwujemy operację propagandową, której podstawą są pobożne życzenia polityków unii? Odważny American Dream, zapisany w lizbońskiej deklaracji, powinien zamknąć usta malkontentom, którzy zarzucali przywódcom unii brak wizji na miarę nowego stulecia. Dopiero za kilka lat okaże się jednak, czy w Lizbonie rzeczywiście udało się rzucić hasło do rozpoczęcia nowej europejskiej rewolucji.
Więcej możesz przeczytać w 16/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.