Myślą, że myślą

Myślą, że myślą

Dodano:   /  Zmieniono: 
Jednym z najkrótszych żartów w PRL było zdanie: "idzie milicjant i myśli"
Na szczęście w tej dziedzinie ciągłości prawnej nie ma. W III RP jest policja i ona jest już postrzegana jako formacja myśląca i przyjazna obywatelowi. Od cech przeciwnych mamy teraz straż miejską.
Pewna dama (nazwisko i adres dobrze znane autorowi) zaparkowała niedawno samochód na chodniku, który zresztą miał w tym miejscu z dziesięć metrów szerokości. Znak zakazu nie informował jednak, że zakaz ten nie dotyczy chodnika (Uwaga! Zmieniło się!), więc straż miejska założyła na koło blokadę. Uzasadnienie mandatu brzmiało - samochód zaparkowany na chodniku stanowi zagrożenie dla ruchu drogowego. Nie słyszałem, żeby ruch drogowy odbywał się na chodnikach, ale powiedzmy. Skoro jednak istnieje zagrożenie, to wydawałoby się, iż powołane w tym celu służby powinny się starać to zagrożenie jak najszybciej zlikwidować. Otóż nie. Straż miejska oświadczyła, że nie zdejmie blokady, dopóki pani nie zapłaci mandatu. Tylko że tego mandatu nie mogła zapłacić na miejscu, ale musiała w tym celu udać się do zupełnie innego, dość odległego miejsca. Celowo nie piszę: pod wskazany adres, ponieważ miejsce to nie ma nawet adresu. Opis słowny brzmiał - naprzeciwko hotelu Orbis. Udać się tam nasza bohaterka musiała na własną rękę - taksówką, autobusem, autostopem, pieszo... Bo przecież nie swoim samochodem, który został "zaaresztowany" blokadą. Budkę bez adresu udało się znaleźć (choć niezupełnie naprzeciwko hotelu), a w niej smutny pan najpierw mozolnie przepytywał o różne dane osobowe, wpisując je do zwykłego, szesnastokartkowego zeszytu, potem to wszystko długo przepisywał na druk uzasadniający wystawienie mandatu, wreszcie wypisał sam mandat, który można już było zapłacić. Następnie należało powrócić (taksówką, autobusem, autostopem, pieszo) do samochodu, gdzie dzielna drużyna straży miejskiej raczyła wreszcie zdjąć blokadę. Trwało to wszystko ponad godzinę, podczas której samochód nadal stanowił zagrożenie dla ruchu drogowego. To tak, jakby strażacy, przyjechawszy do pożaru domu, oświadczyli, że przystąpią do gaszenia dopiero po zapłaceniu przez lokatorów kary za brak sprzętu przeciwpożarowego inspektorowi, który jest gdzieś na urlopie.
Wniosek jest prosty - działanie straży miejskiej nie ma na celu likwidowania zagrożenia. Ta idiotyczna procedura jest po to, by szykanować obywateli. W ogóle ową poronioną formację najczęściej widuje się, jak ściga chodnikowych kupców lub bacznie sprawdza, czy ktoś o cztery minuty nie przekroczył opłaconego czasu parkowania. Za parking płaci się zresztą nie miastu, ale prywatnej firmie. To sprawdzanie odbywa się już jednak za nasze podatki. I nad tym wszystkim ktoś myślał. No właśnie. Idzie straż miejska i myśli.

Więcej możesz przeczytać w 20/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.