Antyamerykanizm

Dodano:   /  Zmieniono: 
Dziennikarze, literaci i akademicy, ci sprzedawcy idei z drugiej ręki, odreagowują antyamerykanizmem poczucie niższości
Na kanapce u psychoanalityka leży pacjent. Lekarz pochyla się nad nim i mówi: "Nie widzę u pana żadnego kompleksu niższości. Jest pan po prostu gorszy". Kiedy szukam wyjaśnienia niewątpliwej patologii, jaką jest we współczesnym świecie - także, a może zwłaszcza, zachodnim - antyamerykanizm, trudno o bardziej syntetyczne wskazanie źródeł tego zjawiska niż stary dowcip z tygodnika "The New Yorker", jeśli dobrze pamiętam. To właśnie kompleks niższości, połączony z zawiścią wobec ludzi sukcesu i kraju sukcesu, wobec Amerykanów i Stanów Zjednoczonych, wyjaśnia to, co obserwujemy od lat.

Wściekłość impotenta
Nasilenie nastrojów antyamerykańskich na świecie rejestrujemy z reguły w sytuacjach, gdy w gabinetach ministerialnych, wśród lokalnych elit i na ulicy narasta świadomość własnej impotencji. Zarówno politycy sklerotycznej Europy, niezdolnej do zorganizowanego i energicznego działania polityczno-militarnego, jak i neobolszewickie w swej wymowie tłumki demonstrujące na ulicach wielu stolic europejskich - wszyscy oni chcieliby narzucić swoją wolę w sprawie tendencji rozwojowych czy też konfliktu w tym lub innym punkcie zapalnym świata.
Niestety (a może na szczęście?), nie są w stanie, bo prawie we wszystkim zależą właśnie od Amerykanów. Nawet na własnym europejskim podwórku, czego dowodzi sytuacja w Bośni czy Kosowie. "Sharon i Bush - mordercy!" - takie transparenty widać było niedawno w telewizji (oczywiście w niezastąpionej pod tym względem Francji!). W ten szczególny sposób domagano się od USA interwencji na Bliskim Wschodzie. Pomijam już hucpiarstwo takiego myślenia (czy też może skromniej: reagowania). Przecież obraża się prezydenta kraju, do którego właśnie zwraca się o zrobienie tego, czego ewidentnie samemu nie jest się w stanie zrobić! Kliniczny to przypadek bezsilnej wściekłości impotentów.

Palec w oko wstrętnym gringo!
Antyamerykanizm nie jest zjawiskiem nowym. W XIX wieku niepodległe Stany Zjednoczone Ameryki Północnej opowiedziały się za ładem politycznym i gospodarczym opartym na wolności jednostki, a niepodległe państwa Ameryki Łacińskiej kontynuowały autokratyczno-biurokratyczną ścieżkę rozwojową, odziedziczoną po hiszpańskich konkwistadorach. Na różnicę efektów nie trzeba było długo czekać. Od tego czasu wynikająca z poczucia niższości zawiść wobec sukcesów Norteamericanos jest stałym elementem wszelkich konfliktowych sytuacji, a radość z amerykańskich kłopotów bulgoce w świecie latynoskim przy każdej nadarzającej się okazji. Utrzymywanie kontaktów z kubańską dyktaturą w okresie, gdy bojkotowano innych, niekomunistycznych dyktatorów, podyktowane było jednym tylko zamierzeniem: chęcią zagrania na nosie wujowi Samowi. To samo robi zresztą dzisiaj wenezuelski dyktator, rujnujący wprawdzie i tak już dychawiczną, etatystyczną gospodarkę swego kraju, ale za to śpieszący przy każdej okazji z pochwałami dla gadatliwego nudziarza z Hawany. Bulgot zawiści wobec pracowitszego, lepiej zorganizowanego, wykształconego społeczeństwa (połowa obywateli ma przynajmniej zaczęte wyższe studia) i jego państwa przelewa się przez latynoską literaturę i publicystykę. Liberałowie, jak pisarz Mario Vargas Llosa, należą do wyjątków; ogromna większość zamiast szukać źródeł nieudaczności na własnym podwórku, szuka go hegemonizmie", "eksploatacji", "globalizmie" i w ogóle wszystkim najgorszym, przychodzącym z północy.

Sami sobie winni
Kierunek, z którego przychodzi wszystko, co najgorsze, zależy oczywiście od geograficznego "punktu siedzenia". Dla antyamerykanizmu zachodnioeuropejskiego najgorsze przychodzi zza Atlantyku. Dziennikarze i literaci, nauczyciele i akademicy
- wszyscy ci sprzedawcy idei z drugiej ręki (jak ich złośliwie określał Friedrich von Hayek, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii) - bardzo często odreagowują antyamerykanizmem swoje poczucie niższości. Jeszcze nie opadł kurz w miejscu, gdzie znajdowały się wieże World Trade Center, a już lumpenintelektualiści różnych narodowości (zwracałem na to uwagę w jednym z felietonów) zaczęli się prześcigać w oskarżeniach pod adresem Zachodu, kapitalizmu, liberalizmu i - rzecz oczywista - Ameryki. Wszystkiemu są winni zaatakowani, a nie terroryści - twierdzili.
Dlaczego na "liście winnych" nie mogło zabraknąć Ameryki? Nie tylko dlatego, że to ona została zaatakowana. Przede wszystkim dlatego, że wrogowie kapitalizmu, liberalizmu, wrogowie wolności (rozumianej jako druga strona odpowiedzialności) identyfikują te wartości zachodniej cywilizacji przede wszystkim z Ameryką. Wyniki ankiety przeprowadzonej dwa miesiące po ataku na USA w kilku krajach zachodnioeuropejskich pokazały, że zawstydzająco wysoki odsetek Europejczyków uważa, iż Amerykanie sami są winni nieszczęściu, jakie ich dotknęło. Prym, jakże inaczej, wiedli Francuzi - aż 30 proc. (!) z nich wyraziło taką opinię. Na drugim miejscu bodaj byli Włosi z 10 proc. czy 12 proc. podobnych opinii. Tak to bulgocą mroczne uczucia tego gorszego z kanapki psychoanalityka. Zawiść, jaką budzi bogactwo i siła Ameryki, miesza się w nich z niechęcią do liberalnego kapitalizmu. Rzecz jasna, bez przyznania się, że to, czego się zazdrości (bogactwo i siła), jest następstwem tego, czego tak się nie lubi (liberalny kapitalizm).

Moralność kontra realpolitik
Jeśli patologia antyamerykanizmu ujawnia się w takiej skali w sytuacji, której jednoznaczność nie powinna budzić żadnych wątpliwości, to trudno się dziwić - z tej niewesołej intelektualnie perspektywy - że z zawiścią chwilami miesza się nienawiść. Opluwanie Ameryki i w tym samym wybuchu nienawiści domaganie się od niej, by interweniowała w bliskowschodnim konflikcie w interesie strony, którą Amerykanie uważają za winną zaostrzenia konfliktu, świadczy o tym, że Europa Zachodnia traci kontakt moralny z Ameryką. W Europie, w której realpolitik dawno wyparła moralność jako fundament postępowania w sprawach publicznych, politycy po prostu nie rozumieją, że Amerykanie postrzegają działania Izraela w kategoriach ich własnej wojny z terroryzmem. Izrael też walczy z palestyńskim terroryzmem i polityka amerykańska nie może abstrahować od faktu, iż ogromna większość Amerykanów uważa działania Izraela za moralnie słuszne. Nawet gdyby prezydent Bush chciał się przyłączyć do europejskich, jednostronnie propalestyńskich niby-mediacji (na co, jak się zdaje, nie ma ochoty), ryzykowałby ostry spadek społecznego poparcia. Niedawna deklaracja Kongresu pokazuje to zupełnie jednoznacznie.
Europejczycy nie rozumieją roli moralności w polityce amerykańskiej. Pytanie, czy dana akcja jest słuszna, stanowi zawsze problem w działaniach Ameryki i Amerykanów. Porażka w Wietnamie nie była następstwem amerykańskiej niekompetencji, lecz utraty wiary większości Amerykanów w słuszność interwencji. Sukcesy Ameryki biorą się właśnie z przekonania, że to, co się robi, jest słuszne. Kierowca, który w marcu tego roku odebrał mnie z lotniska w Pittsburghu, po zainteresowaniu się, czy jestem bardzo zmęczony podróżą, zadał mi pytanie z dziedziny moralności. Kierowca, na co dzień członek straży uniwersyteckiej, zapytał, dlaczego obserwuje w telewizji tyle wybuchów antyamerykanizmu i czy mógłbym mu wytłumaczyć, w czym Amerykanie postępują niesłusznie. Uspokoiłem dobrego człowieka, opowiadając mu mniej więcej to, co napisałem w felietonie. I pomyślałem sobie, że tak długo, jak długo Ameryka będzie mieć większość takich obywateli, świat będzie cierpieć na poczucie niższości i bezsilnie zazdrościć Ameryce i Amerykanom.

Więcej możesz przeczytać w 22/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.