Światowy złoty

Dodano:   /  Zmieniono: 
Wreszcie stało się to, co miało się stać dawniej
11 kwietnia Rada Polityki Pieniężnej i rząd zdecydowały o upłynnieniu kursu złotego. Oznacza to zniesienie ograniczeń kształtowania ceny walut w postaci dopuszczalnego pasma wahań wobec kursu średniego (wynoszącego ostatnio 30 proc.) i obowiązku interwencji banku centralnego na rynku przy odchyleniach wyższych. Sprawia to, że kurs średni (parytet) traci rację bytu i NBP nie będzie go już więcej wyznaczać. Oznacza to również, że zanika związek złotego z wybranymi walutami umieszczonymi w naszym koszyku kursowym.
Ta decyzja jest także rezygnacją z zasady pełzającej dewaluacji złotego, którą wprowadziliśmy osiem lat temu, aby stymulować dwa przeciwstawne procesy: urealniać kurs, wywierając w ten sposób nacisk na obniżanie kosztów i wzrost konkurencyjności produkcji krajowej, oraz zabezpieczać eksporterów przed nadmierną aprecjacją złotego. W miarę postępującego urynkowienia kursu znaczenie tego instrumentu stopniowo malało i ostatnio już mało kto pamiętał, że złoty podlega kroczącej dewaluacji (miesięcznie 0,3 proc. w stosunku do koszyka walutowego).
Skoro wahania rynkowe i tak były mniejsze niż dopuszczalne pasmo wahań, upłynnienie kursu niczego praktycznie w naszej gospodarce nie zmienia. Mimo to wywołuje obawy przedsiębiorców i niektórych polityków. Eksporterzy niepokoją się, że kurs złotego pozostawiony sam sobie poszybuje w górę i trudniej będzie im przebić się ze swymi towarami na zagraniczne rynki. Z kolei cześć polityków boi się, że może nastąpić gwałtowny atak na polską walutę, związany z wycofywaniem lokat przez zagranicznych inwestorów finansowych, a nagła redukcja podaży walut doprowadzi do paniki i galopującego spadku kursu złotego.
O ile obawy eksporterów mają pewne realne podstawy, o tyle niepokoje polityczne wynikają z niezrozumienia reguł gospodarki rynkowej. Przedstawiony wcześniej czarny scenariusz ataku na polski pieniądz zawsze mógł być zrealizowany. O jego prawdopodobieństwie nie decyduje przecież formalny sposób stanowienia kursu, lecz rachunek inwestorów, w którym poczesne miejsce zajmuje szacowanie ryzyka na polskim rynku. Jeżeli zaufanie inwestorów do stabilności naszej polityki gospodarczej drastycznie spadnie, przenieść się oni mogą na inny emerging market.
Są także inne czynniki, które mogą powodować niezrozumiały dla miłośników interwencjonizmu paradoks, polegający na tym, że cena ustalana przez rynek jest bardziej stabilna niż określana przez urzędnika. Wprowadzenie kursu wolnego oczywiście zwiększa ryzyko krótkookresowych wahań, ale zwiększa również szansę średniookresowej stabilizacji kursów. Dlaczego? Decyzja ta zapewne zniechęci najbardziej spekulacyjną część zagranicznego kapitału finansowego do inwestycji portfelowych w Polsce, a zmniejszenie napływu tego kapitału obniży naciski na wzrost kursu złotego. Trzeba jednak powiedzieć, że w niewielkim stopniu wpłynie to na nasze problemy, czyli wysoki kurs złotego i mały eksport, wysokie stopy procentowe oraz ryzyko krachu walutowego. Zagraniczny kapitał najprawdopodobniej nadal będzie napływać szeroką strugą, to zaś spowoduje wysoki kurs złotego i dużą podaż pieniądza krajowego z tytułu wymiany dolarów na złote. Ten wzrost obiegu wymusza redukowanie innych źródeł podaży pieniądza wysokimi stopami procentowymi. Z kolei drogi złoty i tani dolar nie przyczynią się do poprawy salda bilansu obrotów bieżących. Saldo w wysokości 8 proc. PKB sprawia, że - jeśli kapitał zagraniczny odejdzie - nie można wykluczyć krachu walutowego.
Część ekonomistów rozpoznaje tę sytuację jako rodzaj "okrutnego dylematu", w którym trzeba coś poświęcić. Jeśli nie możemy mieć bowiem równocześnie lepszego salda bilansu obrotów bieżących i niższej inflacji - twierdzą - poświęćmy inflację. Obniżmy stopy procentowe. Wówczas zmniejszymy napływ kapitału zagranicznego i zlikwidujemy presję na aprecjonowanie złotego.
Rada Polityki Pieniężnej raz jeszcze potwierdziła, że z takim myśleniem, przypominającym wstępny kurs keynesizmu dla przedszkolaków, się nie utożsamia. Przeciwnie - jej przedstawiciele jednoznacznie podkreślili, że celem RPP jest zbijanie inflacji, nie zaś manipulowanie kursem. Tym samym RPP przychyliła się do poglądu zakładającego, że głównym źródłem naszych kłopotów jest zbyt miękka polityka fiskalna i wysoki deficyt finansów publicznych. Recepta jest zatem prosta. Jej zastosowanie wiąże się z tylko jedną drobną trudnością. Trzeba ciąć wydatki budżetowe. Proponowanie rządzącym, aby przy dokonanej decentralizacji finansów publicznych i powszechnym lamencie beneficjentów budżetu zredukowali wydatki w okresie wyborczym, przypomina namawianie birbanta do picia mleka. Dlatego propozycja ta serwowana jest w bardziej eleganckim opakowaniu. Sugeruje się mianowicie, aby rząd nie wprowadzał na rynek krajowy dewiz uzyskanych z prywatyzacji, a używał ich jedynie do spłaty długu. Brzmi to ładnie, ale oznacza niemal dokładnie to samo, co pomysł poprzedni. Dochody z prywatyzacji są bowiem ostatnią rezerwą rządu, którą legalnie rzuca do akcji gaszenia pożarów społecznych i zatykania dziur w budżecie.
Niewiara w determinację rządu sprawia, że coraz popularniejsza staje się inna propozycja. Chodzi tu o przyspieszenie wprowadzenia euro i natychmiastowe zlikwidowanie złotego. Ta reforma usunęłaby ryzyko krachu oraz problem wysokich kursów i stóp procentowych. Oznaczałaby jednak jeszcze zakaz wydawania pieniędzy, których nie ma. I to jest jej punkt najsłabszy. I zarazem kwintesencja sprawy sprowadzającej się do "okrutnego dylematu". Albo zdecydujemy się być tak biedni, jak naprawdę jesteśmy, i wtedy - nie wydając "pustych" pieniędzy - będziemy mieć mniej problemów ekonomicznych. Albo też nadal będziemy tworzyć bogactwo metodą iluzji pieniężnej, nie tyle rozwiązując, ile maskując problemy.
Wedle mojej prognozy, zachowamy się jak detektyw Marlow. Powiemy: "Kłopoty to nasza specjalność".

Więcej możesz przeczytać w 17/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.