Wypełniacze kostiumów

Wypełniacze kostiumów

Dodano:   /  Zmieniono: 
"Atak klonów" to kino mentalnie anachroniczne. Wszystko - od scenariusza po muzykę - jest kalką motywów znanych od lat
Tomasz Raczek: Panie Zygmuncie, w kinach mamy "Atak klonów", czyli drugą część "Gwiezdnych wojen". Zapowiadano wielki sukces komercyjny, tymczasem oglądałem ten film kilka dni po premierze, w piątek wieczorem w dużym warszawskim kinie, i... w sali było zaledwie kilkunastu młodzieńców.
Zygmunt Kałużyński: To zadziwiające spostrzeżenie. O tym filmie taki kinoman jak ja myśli z rozdartym sercem. Jest to być może najbardziej rozmachowe i efektowne technicznie przedsięwzięcie w dziejach sztuki widowiskowej, bo nigdy wcześniej nie miała ona takich możliwości pokazania najbardziej fantastycznych pomysłów.
TR: Poza wspaniałymi efektami wizualnymi nie widzę w tym filmie niczego wyjątkowego.
ZK: Właśnie to jest przyczyna, że się serce ściska: kino, które ma takie możliwości widowiskowe, wciąż nie znajduje treści, wartości, sztuki, które by mogły w twórczy sposób korzystać z tej całej obecnie dostępnej fantastyki.
TR: Bo to kino, panie Zygmuncie, jest mentalnie anachroniczne, poczynając od scenariusza, który w wypadku "Ataku klonów" jest na poziomie telewizyjnego serialu dla nastolatków z elementami opowieści romansowej, traktowanej zgodnie ze schematami kina rodzinnego. Nie ma w nim niczego nowoczesnego, a nade wszystko brak próby uwolnienia wyobraźni, która mogłaby nas zaskoczyć. Wszystko jest schematem, kalką motywów znanych od lat.
ZK: Czyli możliwości wizualne, jakich nigdy nie było, a jednocześnie - paradoksalnie - brak fantazji. Między fantazją "Gwiezdnych wojen" a fantazją mitów greckich jest różnica, która tłumaczy, dlaczego ktoś, kto kocha kino i szanuje twórczą sztukę, czuje się przygnębiony tym rozdźwiękiem. Mówi pan, że głównym powodem tej sytuacji jest fakt, że to kino skierowane do dzieci. To baśń, którą powinien zrozumieć dwunastolatek.
TR: Ta baśń do tego stopnia skierowana jest do nastolatków, że widok dorosłych widzów oglądających "Gwiezdne wojny" sprawia dziwne wrażenie. Wydaje się, że dojrzały człowiek obdarzony wrażliwością powinien się wręcz czuć skrępowany emocjonalną prostodusznością tego filmu.
ZK: Może nawet prostactwem? Większego paradoksu nie można wymyślić: fantazja, która mogłaby nie mieć ograniczeń, a zarazem taka ciasnota twórcza i mentalna! W gruncie rzeczy środki wyrazu tego filmu nie wykraczają poza dwa sposoby. Pierwszy jest komiksowy: postacie i sytuacje są z góry nakreślone, niejako dane nam; nie powinny się zmieniać, tylko spełniać oczekiwania. Superman to Superman, a Batman to Batman.
TR: A zatem nie ma tu miejsca na psychologiczny rozwój postaci, co jest wyzwaniem dla aktorów. Większość jakoś z tego wybrnęła - oprócz głównego bohatera, Haydena Christensena (grającego Anakina Skywalkera), który okazał się wyjątkowym drewnem aktorskim.
ZK: Jest jeszcze jeden kłopot: akcja takiego filmu nie może przekraczać mentalności gry komputerowej. Musi być atak i odpór, kłopot i wybrnięcie z niego, zagrożenie i ocalenie. To sinusoida nie dająca szansy na szersze spojrzenie, bo wszystko sprowadza do kopniaka i reakcji na kopniaka. Te przyczyny - konieczność, że to ma być bajka dla dzieci, nieuniknione stosowanie profilu komiksowego i wreszcie równie nie dające się wyminąć działanie akcyjne w stylu gry komputerowej - sprawiają, że cały ten repertuar wspaniałych środków jest rozpaczliwe zmarnowany. Dla mnie najbardziej udanym odcinkiem "Gwiezdnych wojen" było "Imperium kontratakuje", ale i tam, gdy Luke Skywalker walczy na neonowe miecze z Darthem Vaderem, który nie wiadomo dlaczego ma płaszcz do samej ziemi, a łeb uwięziony w czarnej masce (po części hełmie hitlerowskim, a po części urządzeniu elektronicznym), i ten ostatni nagle mu oświadcza: "Ty jesteś moim synem", zacząłem się dusić ze śmiechu i to mi zepsuło cały pogląd na cykl. Ostatni odcinek go nie zmienił.
TR: Mnie również rozśmieszały dialogi w "Gwiezdnych wojnach". Kłopot w tym, że reżyser George Lucas nie potrafi współpracować z aktorami. Wygląda na to, że nawet nie próbuje nimi kierować, oczekując od nich, by byli wypełniaczami kostiumów. Tak naprawdę głównymi bohaterami jego filmów wcale nie mają być ludzie, lecz komputery produkujące efekty wizualne. Lucas podobno z natury jest majsterklepką i jako chłopak lubił majsterkować w garażu. Pewnie i teraz bardziej go to interesuje niż "robienie sztuki".
ZK: Na nieszczęście komputery są nie dosyć myślące, wręcz pozbawione rozumu. Oczywiście, takie widowisko wciąga, ale oglądając je, nie sposób się ustrzec szyderczych myśli, jakie miałem na widok tych dwóch postaci, które nagle wyznają sobie, że są tatusiem i synkiem, jednocześnie usiłując się przedziurawić neonowym mieczem, zresztą raczej nieefektownym we władaniu. Ciekawe, że w każdym odcinku sagi musi wystąpić armia zdumiewających robotów, z którymi trzeba walczyć, co w epoce komputerowo-laserowej jest absurdem. Jeżeli Vader potrafi zrobić całą Planetę Śmierci, którą można niszczyć inne planety, to przecież i taka armia ludzików może być zlikwidowana za pomocą laserowego prztyknięcia. Krótko mówiąc - armie nagle rzucające się na siebie jak Hunowie, którzy najechali Rzym w czasach rozpadu imperium rzymskiego, to jest głupi anachronizm.
TR: Panie Zygmuncie, znowu padło słowo, które wydaje się kluczowe w rozmowie o "Gwiezdnych wojnach" - anachronizm. Ale najbardziej anachroniczna ze wszystkiego jest tutaj muzyka Johna Williamsa. Przyznam, że nie rozumiem, dlaczego w filmie, którego temat wręcz zachęca, by dać upust twórczej wyobraźni (i w sferze wizualnej tak się dzieje!), ten uważany w Hollywood za półboga kompozytor dał symfoniczno-operową zupę muzyczną.
ZK: Za moich młodych lat podobną muzykę grywały orkiestry w uzdrowisku: zlepek chwytów postromantycznej orkiestry z zastosowaniem bogatych brzmień instrumentalnych...
TR: ...i wyeksponowaniem dudnienia kotłów...
ZK: ...oraz instrumentów dętych, co pogłębia kontrast między nijakością tej muzyki a jej pozorną efektownością. To, co pan mówi o muzyce, jest symbolicznym streszczeniem przedziwnej sytuacji cyklu "Gwiezdne wojny": wielka aparatura, a tak mało treści!
Więcej możesz przeczytać w 23/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.