Ars moriendi

Dodano:   /  Zmieniono: 
Kultura masowa zasymilowała wszystkie ludyczne elementy Wielkanocy - witalnego i radosnego święta odradzającego się życia i przezwyciężenia śmierci
 Jest jednak coś, o czym zapominamy, bo dziś już zupełnie nie pasuje do atmosfery radosnych zakupów i cieszenia się rodzinnym ciepłem.
U progu tego najważniejszego momentu w roku liturgicznym znajduje się przecież krwawa i okrutna egzekucja, poprzedzona znęcaniem się nad bezbronnym - przypadające na Wielki Piątek przybicie Jezusa do krzyża. W przeszłości poświęcano jej znacznie więcej uwagi niż współcześnie.
W świecie, najpierw wcale, a potem słabo zaopatrzonym w zegary, orientację w czasie dawały prawie wyłącznie kościelne dzwony. I oto po wieczornej mszy w Wielki Czwartek na cały Wielki Piątek dzwony milkły. W ich miejsce pojawiał się nieprzyjemny dźwięk drewnianych kołatek. Był to dzień największej żałoby, w którym nawet dzieci obowiązywał całkowity post. W domach zasłaniano krzyże i lustra, a gdzieniegdzie rezygnowano z czesania włosów. Do XVIII w. podczas idącej od kościoła do kościoła procesji mękę Pańską odgrywali kapnicy. Osłonięci długimi kapami, w których znajdowały się jedynie otwory na oczy, odsłaniali plecy i biczowali się, zadając sobie głębokie rany, czasem na głębokość palca. Jeden, odgrywający rolę Chrystusa, dźwigał wielki krzyż, dwaj inni wcielali się w rolę rzymskich żołnierzy. Na koniec, gdy procesja wtoczyła się cała do kościoła, "Jezusa" z nazbyt wielkim krzyżem zostawiano pod drzwiami. Jak donosi niezawodny ks. Jędrzej Kitowicz, "mógł sobie odpocząć, posiedzieć, tabaki zażyć, a czasem z jakim miłosiernym pijakiem kufel piwa wydusić". Zdarzało się wszakże, że zmorzony pragnieniem "pobiegł sam w cierniowej koronie do najbliższej szynkowni dla ochłodzenia pragnienia", skąd już nie na żarty płazując mieczami, przyganiali go "reprezentanci żołnierzów". Procesji bywało sporo, więc kiedy weszły sobie w drogę i próbowały wejść jednocześnie do jednego kościoła, "przychodziło między nimi do bitwy, do której oręża potocznego - kijów, pięści i kamieni - używano". Sacrum wychodziło na ulicę, mieszało się z profanum, wzniosłość stykała się z przyziemnością. Na ulicach Paryża liczne teatry religijne przedstawiały najatrakcyjniejsze biblijne epizody i żywe obrazy. W 1498 r. w Paryżu obok siebie grano jednocześnie "Abrahama, który składa Bogu Ojcu w ofierze swego syna Izaaka" i "Ukrzyżowanie": "to znaczy Jezusa na krzyżu między dwoma złoczyńcami, Judasza powieszonego, Annasza, Kajfasza, Piłata i paru Żydów przyglądających się ukrzyżowaniu, a krew nieustannie wypływała z ran Chrystusa". Na scenie pojawiały się fantastyczne bestie, diabły, "smok, który ział ogniem z siedmiu otworów chrapami i oczami". Podczas przedstawień demony potrafiły zejść między widzów i porwać z sobą grzesznika spośród publiczności.
Śmierć Jezusa była wszechobecna. Przetrwały misteria pasyjne, które odbywały się w związku z pielgrzymkami do kalwarii, a także budowanie w kościołach grobów, w których składa się figurę Jezusa. W tym powszechnym celebrowaniu Wielkiego Piątku łatwo wyczuć obce naszym czasom oswojenie śmierci. Zabierała często i bez wielkiego wyboru dorosłych i dzieci, czasami falami - jak w wypadku epidemii "czarnej śmierci". Sentencja memento mori (pamiętaj o śmierci) nie była frazesem. Epitafia nagrobne z tych czasów przypominają: "Tym, czym byliśmy, teraz ty jesteś, tym, czym jesteśmy, ty się staniesz".
Bogaty zestaw instrumentów do przygotowania się do "dobrej śmierci" dawała religia, nazywano je też sztuką umierania - ars moriendi. Zaczynało się od pisania testamentu, który oznaczał, że człowiek z wolna zbiera się do odejścia. Testament był aktem religijnym, wyznaniem wiary, a równocześnie dokumentem prawnym - sporządzić i przechowywać mógł go zarówno proboszcz, jak i notariusz. Był wymagany do pochówku i stanowił swoistą przepustkę do nieba. Trzeba też było zakupić msze za własną duszę, precyzyjnie określić przebieg uroczystości pogrzebowych. Zbliżanie się ostatnich chwil było okazją do dokonania ostatnich dobrych uczynków, które miały poprawić rokowania w życiu wiecznym.
Dzisiejsza medycyna traktuje śmierć jak wroga, z którym walczy jak długo to możliwe. Dawniej przychodził moment, w którym zarówno człowiek, jak i jego otoczenie godzili się ze śmiercią, przeczuwając jej bliskość, a religia dostarczała im gestów i słów do wykonania tego ostatniego zadania. Akt kapitulacji demonstruje autor podręcznika umierania z 1747 r.: "Pragnę, Panie mój, umrzeć, albowiem widzę, że wola twoja święta jest, żebym umarł". Śmierć Chrystusa miała być jednym z przedmiotów rozmyślań umierającego, na przykład siedem ostatnich słów wypowiedzianych przez Jezusa na krzyżu: "Ojcze, w ręce Twoje polecam ducha mego". Umierający pozostawał zawsze w otoczeniu najbliższych i sąsiadów, którzy towarzyszyli mu w ostatnich chwilach. Śmierć w samotności albo wśród obcych (wyjąwszy pole bitwy) uważana była za nieszczęście.
Dziś już zapominamy, że patronem "dobrej śmierci" był św. Józef, przez urażonych w męskiej dumie nazywany też złośliwie patronem rogaczy. Otóż historia śmierci Józefa powiadała, że był pełen trwogi wobec zbliżającego się końca. Wtedy u jego wezgłowia pojawił się Chrystus i Maria. Józef mógł odejść spokojnie, trzymany za ręce przez Jezusa. Wówczas Zbawiciel miał złożyć obietnicę, że ludzie żywiący nabożeństwo do Józefa uzyskają przebaczenie grzechów, a w kazaniach pokazywano pocieszającą scenę jego śmierci.
W XX w. śmierć została zamknięta w szpitalu, odsunięta, zapadło nad nią wielkie milczenie. Estetyzacja życia i ogromny wzrost jego komfortu w naszych czasach sprawiły, że brzydota śmierci zaczęła razić. Małe mieszkania, dwupokoleniowa rodzina, pochłaniająca praca, kwestia dzieci, zapewnienia właściwej aparatury medycznej, wszystko sprzysięgło się przeciwko dawnej "dobrej śmierci". Przestano się jej też uczyć. W to miejsce pojawiło się oszukiwanie chorego do ostatniej chwili i wzywanie księdza, gdy chory jest już właściwie nieprzytomny. Pojawiła się irracjonalna wiara w wieczną młodość i w medycynę. Zainteresowanie śmiercią zaczęło się ograniczać do ludzi starszych. Peter Borscheid, niemiecki socjolog, mówi o odpowiedzialności wielkiego osłabienia wiary w życie po śmierci i o utracie autentycznej pomocy w przeprawie "na drugą stronę", jakiej niegdyś udzielał ksiądz.
W ostatnich latach coraz częściej mówi się o potrzebie powrotu do zmodernizowanej "dobrej śmierci", o przywróceniu pomostu między tym a tamtym światem i ponownym oswojeniu śmierci. Być może, kiedy to nastąpi, w świętach wielkanocnych powróci równowaga między przeżywaniem cierpienia i śmierci oraz radości i odrodzenia.

Więcej możesz przeczytać w 17/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.