Tunel w murze

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rozmowa z SPIKIEM JONZE'EM, reżyserem filmu "Być jak John Malkovich"
Kinga Dębska: - Nominacja do Oscara za reżyserię tak eksperymentalnego filmu musiała pana zaskoczyć, mimo że film zauważono już na festiwalu w Wenecji. W dodatku był to pański debiut - dotychczas pracował pan w reklamie i kręcił teledyski.
Spike Jonze: - Przygotowałem wiele reklam telewizyjnych i teledysków i nie godzę się na to, by ten rodzaj twórczości oceniać niżej niż filmy fabularne. Lubię kino takich reżyserów, jak Hal Ashby, Woody Allen czy Martin Scorsese, ale obraz "Być jak John Malkovich" nakręciłem bez specjalnej fascynacji jakimś mistrzem.
- Udało się panu namówić znanego z chimerycznego usposobienia Johna Malkovicha, aby zagrał tak dziwaczną postać. Co by było, gdyby się nie zgodził?
- Wystąpiłby Dustin Hoffman. Żartuję. Kiedy kilka lat temu pokazaliśmy Johnowi pierwszą wersję scenariusza, stwierdził, że jest całkiem śmieszny i na tym się skończyło. Myślał, że nic z tego nie wyjdzie. Kiedy dopracowaliśmy scenariusz, śmiał się jak szalony z dialogów i sam zachęcał nas, by przedstawiać go w jeszcze mniej korzystnym świetle. Twierdził, że będzie to korzystne dla filmu. Tymczasem moją podstawową trudnością było to, żeby dialogi ewidentnie śmieszne miały jeszcze wartość filmową.
- Zdjęcia do filmu pełnometrażowego odbiegają od stylistyki wideoklipu.
- Operatorem był Lance Acord, z którym zrobiłem wiele klipów. Inni członkowie ekipy technicznej też już ze mną pracowali, znają mnie zatem na wylot. Geniusz operatora tkwi w tym, że dla niego nic nie jest niemożliwe. Lance nie obawiał się ryzykownych ujęć, nie dbał o to, co inni operatorzy o nim pomyślą. Chodziło o to, żeby uzyskać absurdalny klimat filmu, pokazać banalny świat. Nie chciałem, żeby zdjęcia były efektowne. W świecie, który znajduje się poza Malkovichem, miało być szaro i nudno. Także kostiumy Johna Cusacka i Cameron Diaz specjalnie były tak staroświeckie, wytarte, brudne, a stroje Catherine Keener zbyt seksowne. Przygotowując się do zdjęć, fotografowaliśmy z samochodów albo z okna wieżowca na Manhattanie najbardziej niepozornych, nie wyróżniających się z tłumu ludzi, a potem ustalaliśmy, jakie mają być kostiumy.
- Czy od początku tak wyobrażał pan sobie tunel prowadzący do głowy Malkovicha - ohydny, ciemny i lepki?
- Tunel miał wyglądać jak membrana, ale kiedy zaczęliśmy próbować, wszyscy zgodzili się, że powinien przypominać podrzędne biuro. Dlatego ostatecznie jest to czarny tunel w murze. Otwieranie drzwi w ścianie i wpadanie do tunelu śmieszy przez swoją zgrzebność i brak estetyki. Próbowaliśmy wszystkiego, co jest dziwne, a skończyliśmy na dość oczywistych rozwiązaniach.
- Jak się panu pracowało z gwiazdami?
- Nauczyłem się, że każdy aktor jest inny. Kunszt pracy reżyserskiej polega na tym, żeby z każdym rozmawiać inaczej. Każdy był zainteresowany czymś innym. Jeden chciał próbować, inny absolutnie nie, kolejny chciał rozmawiać o swoich kwestiach, a następny wolał najpierw zagrać, a potem dyskutować. Wprawdzie mój film jest komedią, ale chciałem, żeby postacie w nim występujące były jak najbardziej realne.
- Film nie został zmontowany jak teledysk.
- Montowałem film z Erikiem Zumbrunnenem. Wcześniej nakręciliśmy razem wiele teledysków, na przykład do "Tonight, Tonight" Smashing Pumpkins, i reklam, ale film jest czymś zupełnie innym. Kilka miesięcy zajęło nam nauczenie się pracy na nowym materiale. W przeciwieństwie do klipów w filmie, ważne są informacje przedstawione przez daną scenę. Jeśli nie są niezbędne, należy z niej zrezygnować.
- Prowokacją jest też ścieżka dźwiękowa. Klasyczna muzyka do tak szalonego filmu?
- Skomponował ją Carter Burwell, autor muzyki do wszystkich filmów braci Coen. Musiałem dwa dni oglądać razem z nim cały film. W efekcie nie wykorzystaliśmy wielu elementów muzycznych, gdyż wprowadzałyby dodatkowe zamieszanie. Muzyka jest wyłącznie wtedy, kiedy jest niezbędna. Towarzyszy lalkarskim popisom Johna Cusacka, no i jest aria, podczas której tańczy John Malkovich. Może zdecydowałem się na to, żeby nie być posądzonym o wpływ teledysków na film.
- Co w reżyserowaniu tego filmu było dla pana najgorsze?
- Konieczność oglądania całego materiału po ukończeniu zdjęć. Trudno wytrzymać te dłużyzny, wszystkie duble bez rytmu, bez dźwięku. Trzy i pół godziny nieśmiesznego filmu. Byłem całkowicie załamany, choć wiedziałem, że to normalne przy pracy na tym etapie. A najlepszą stroną reżyserowania jest przekonywanie się podczas montażu, że zdarzyło się coś nieprzewidzianego, że splot okoliczności sprawił, iż stał się cud i aktorzy zagrali lepiej, niż myślałem.

Więcej możesz przeczytać w 17/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.

Rozmawiał: