Wakacje z kaowcem

Dodano:   /  Zmieniono: 
W PRL turystyka podlegała regułom centralnego planowania

Jesteśmy na wczasach w tych góralskich lasach, w promieniach słonecznych opalamy się" - śpiewał w 1967 r. Wojciech Młynarski w słynnym przeboju. Wczasy dla robotników, tzw. inteligencji pracującej, młodych małżeństw, weteranów ruchu robotniczego czy aktywistek ruchu kół gospodyń wiejskich były reklamowane jako jedno z największych osiągnięć realnego socjalizmu. Teoretycznie na wakacje z Funduszem Wczasów Pracowniczych mógł wyjechać każdy, w praktyce wyjeżdżali wybrani, a ich wypoczynek finansowali wszyscy pracujący, niezależnie od tego, czy mieli na to ochotę.

Urlop dla przodownika
"Pierwszeństwo w ubieganiu się o wczasy mają przodownicy pracy, racjonalizatorzy, mistrzowie oszczędności oraz robotnicy i pracownicy umysłowi zasłużeni w produkcji" - podkreślano w wytycznych z początku lat 50. Zgodnie z modelem radzieckim organizacją wczasów zajęły się związki zawodowe, a ich działacze próbowali stosować podczas rekrutacji kryteria klasowe. Do 1956 r. pobyt na wczasach częściej przypominał sceny znane z zakładu pracy niż radosne wakacje. Wynikało to z dążenia do kontrolowania wypoczywających, połączonego z polityczną agitacją. Codziennością dwutygodniowego turnusu były pogadanki propagandowe, nauka pieśni rewolucyjnych, spotkania z miejscowymi przodownikami pracy, wreszcie "wieczorki dobrego czytania". Resztę czasu starano się wypełnić atmosferą "proletariackiej powagi". Wedle partyjnych instrukcji, należało "wyrugować obce klasowo wieczornice rozrywkowe typu dancingowego przez zastąpienie ich imprezami z programem artystycznym".
Za rządów Władysława Gomułki wczasy straciły nachalną polityczną otoczkę i stały się elementem socjalistycznego pseudodobrobytu. Animatorem wakacyjnego wypoczynku był wtedy instruktor kulturalno-rozrywkowy (słynny kaowiec, uwieczniony choćby w "Rejsie" Marka Piwowskiego). Znaczna część wczasowiczów spędzała czas w świetlicy, gdzie grano w karty oraz oglądano telewizję. W ten sposób ukształtował się dominujący jeszcze do niedawna w Polsce pasywny model spędzania urlopu.

Wypoczynek sterowany
W PRL turystyka podlegała regułom centralnego sterowania. Ministerstwo Handlu Wewnętrznego zajmowało się takimi sprawami, jak "ożywianie terenowego chałupnictwa pamiątkarskiego i zapewnianie sprawnej i uprzejmej obsługi". W czasach wolnego rynku mało komu przychodzi go głowy, by się zastanawiać, czy miejscowość, którą uznał za turystyczną, jest nią w istocie. Tymczasem kilkadziesiąt lat temu w Warszawie odgórnie ustalano wykazy miejscowości wypoczynkowych godnych przyjmowania gości zagranicznych oraz tych, które - z uwagi na swoją kiepską infrastrukturę - cieszyły tylko oczy krajowców.
Jednym z nierozwiązywalnych problemów realnego socjalizmu była sezonowość wyjazdów wakacyjnych. Niby naturalna w naszych warunkach klimatycznych, nigdy nie została zaakceptowana przez administrację, stale dążącą do "racjonalizacji wyjazdów wczasowych". Początkowo chodziło przede wszystkim o zbliżenie akcji wczasów do ideału komunistycznego planowania. Wyjazdy wakacyjne, tak jak produkcja przemysłowa, miały się rozkładać równomiernie na wszystkie miesiące w roku. Potem tłok w sezonie był władzy nie na rękę z powodów bardziej przyziemnych. "Większość naszych zakładów gastronomicznych niższej kategorii nie nadaje się do żywienia turystów ze względu na warunki sanitarne i inne, na przykład brak kulturalnej obsługi" - narzekano w sprawozdaniach.

Wakacje antyklerykalne
Władze zazdrośnie strzegły wczasowego monopolu. W latach 60. w każde wakacje kilka tysięcy urzędników, funkcjonariuszy MO i SB, żołnierzy WOP oraz pracowników nadleśnictw przystępowało do tzw. akcji letniej. Ich zadaniem było wykrywanie i likwidowanie "wszelkich form wczasów organizowanych lub inspirowanych przez kler". Mieli też ograniczać kontakty wczasowiczów, a zwłaszcza młodzieży przebywającej na koloniach, z księżmi. Kościół bronił się jak mógł: duchowni organizowali wakacyjne wyjazdy, kryjąc się pod szyldem PTTK, często kierowano też do miejscowości turystycznych duchownych z innych regionów. W latach 70., korzystając z gierkowskiej liberalizacji, na wielką skalę rozwinięto wakacyjne wyjazdy młodzieży w ramach ruchu oazowego, którego twórcą był ks. Franciszek Blachnicki.
Przez cały okres PRL turyści byli przez miejscową ludność postrzegani - nie bez racji - jako potencjalne zagrożenie. "Turystyczna stonka" pogarszała zaopatrzenie sklepów, wykupując nieraz wszystko, co w nich jeszcze pozostało. W najostrzejszej postaci zjawisko to wystąpiło podczas stanu wojennego. Latem 1982 r. władze województwa suwalskiego, próbując w jakiś sposób załagodzić antagonizm, wydzieliły część sklepów do wyłącznego użytku wczasowiczów. Ponieważ jednak były one lepiej zaopatrzone, wkrótce pojawili się tam miejscowi, podszywający się pod turystów. Trudno się dziwić, że końca sezonu wyglądano wówczas z utęsknieniem.

Wczasowy przemyt
Największym powodzeniem wczasy pracownicze cieszyły się w epoce Edwarda Gierka. Liczba wypoczywających w kraju (poza miejscem zamieszkania) przekroczyła wówczas 7 milionów. Przy wszystkich ograniczeniach była to dekada wyjątkowa w dziejach PRL: w systemie komunistycznym władza zazwyczaj uznawała czas wykorzystywany samodzielnie za zjawisko podejrzane i dążyła do jego ograniczenia. Ekipa Gierka pierwsza próbowała to ryzyko zamienić na atut, ułatwiając wyjazdy indywidualne, także zagraniczne.
Podróże do innych państw obozu radzieckiego, zwłaszcza do NRD (od 1972 r. do przekroczenia granicy na Odrze wystarczał dowód osobisty), spowodowały, że wyjazdy wakacyjne stały się formą działalności zarobkowej. O ile na Zachód podróżowano głównie w poszukiwaniu pracy (pamiętne saksy), o tyle na obszarze "bratnich" krajów trudniono się głównie handlem. Jego opłacalność wzrosła w latach 80., kiedy wygłodzony krajowy rynek wchłaniał dosłownie każdy zagraniczny towar. "Ukształtował się w społeczeństwie pogląd, że rzekomo turystyczne wyjazdy za granicę są tańsze niż wczasy krajowe, a nierzadko przynoszą znaczny zysk" - pisano w notatce Komendy Głównej MO z 1984 r., dotyczącej "zwalczania spekulacji w turystyce otwartej". A było co zwalczać, skoro w ciągu pierwszych dziewięciu miesięcy tego właśnie roku "zakwestionowano sprawcom przestępstw dewizowo-przemytniczych 538 tys. dolarów, ponad 30 kg złota oraz towary (...) wartości ponad 300 mln złotych".
Rytuał wczasów pracowniczych przerwało dopiero powstanie III RP. Państwowe przedsiębiorstwa zaczęły się pozbywać kosztownych w utrzymaniu ośrodków, a otwarcie Polski na świat zachęcało do indywidualnych wyjazdów. Dzięki temu liczba wypoczywających Polaków wzrosła do 11 mln osób. Urynkowienie wypoczynku szybko spowodowało jednak ożywienie mitu wczasów pracowniczych - tanich i powszechnie dostępnych. Mit ten powrócił na fali nostalgii za państwem opiekuńczym, jakim rzekomo była PRL.
Więcej możesz przeczytać w 30/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.