Wyborcza viagra

Dodano:   /  Zmieniono: 
Polska samorządowa przypomina dzisiaj stajnię Augiasza, której sprzątnięcie wymaga dużej siły
Nie milknie spór o ordynację wyborczą, a konkretnie o sposób przeliczania głosów na mandaty. Większość parlamentarna złożona z posłów Sojuszu Lewicy Demokratycznej, Unii Pracy i Samoobrony opowiedziała się za metodą dHondta. Premiuje ona komitety wyborcze, które uzyskują najwięcej głosów, w przeciwieństwie do metody St. Laguea, preferującej małe i średnie podmioty wyborcze.
Jak to często w Sejmie bywa, przegrani zwolennicy metody St. Laguea zarzucili zwycięskiej większości działanie z pobudek egoistycznych, a nawet nieliczenie się z regułami demokracji. Pierwszy z tych zarzutów nie jest pozbawiony sensu. Trudno zaprzeczyć, że kluby głosujące za metodą dHondta przodują w sondażach wyborczych i chcą dzięki ordynacji umocnić swoją przewagę. Byłoby dziwne, gdyby działo się inaczej. Historia parlamentaryzmu rzadko odnotowuje wypadki, aby większość głosujących opowiadała się za rozwiązaniem dla siebie niekorzystnym. Tak do tej pory działo się i w Polsce. Po raz ostatni w 2001 r., kiedy to idąca w rozsypkę prawica przegłosowała odejście od obowiązującej metody dHondta i przywrócenie metody St. Laguea.
Kompletnym nieporozumieniem jest natomiast oskarżanie zwolenników metody dHondta o łamanie reguł demokracji. Obydwa sposoby przeliczania głosów są jak najbardziej demokratyczne, o czym najlepiej świadczy powszechne ich stosowanie w krajach o ugruntowanych systemach przedstawicielskich. Warto w tym miejscu odnotować, że więcej zwolenników ma dHondt, a to dlatego, że właśnie ta metoda ułatwia wyłonienie większości zdolnej do efektywnego rządzenia.
Obydwie metody, dHondta i St. Laguea, są równie demokratyczne, ale różnią się bardzo swoim oddziaływaniem na mechanizmy życia państwowego. System St. Laguea zmierza do jak najwierniejszego odwzorowania sympatii politycznych wyborców. Wydawałoby się, że o nic innego w demokracji nie chodzi, ale doświadczenie historyczne podpowiada, że lustrzane odbijanie przekonań obywateli bywa poważnym mankamentem. Dzieje się tak wtedy, kiedy sympatie polityczne są bardzo zróżnicowane, a wówczas i mozaika parlamentarna jest wielce zróżnicowana. W takich warunkach skonstruowanie większości potrzebnej do rządzenia jest niezwykle trudne albo wręcz niemożliwe.
Widać to najlepiej na przykładzie II Rzeczypospolitej. W efekcie dawnych podziałów rozbiorowych, różnic narodowościowych, religijnych i społecznych państwo było wewnętrznie bardzo zatomizowane. Żywiło się tą odmiennością kilkadziesiąt partii, z których kilkanaście potrafiło wprowadzić posłów do parlamentu. W konsekwencji rządy zmieniały się jak w kalejdoskopie, co z czasem obrzydło nawet największym zwolennikom tego modelu ustrojowego.
Aby w podobnych sytuacjach nie narażać państwa na permanentne przesilenia rządowe, demokracje parlamentarne wymyśliły lekarstwo w postaci mechanizmów blokujących, a przynajmniej utrudniających dekoncentrację życia politycznego. Najpoważniejszym antidotum na tę chorobę stał się próg wyborczy, eliminujący najsłabszych partnerów. Podobną rolę odgrywają też korzystne dla największych ugrupowań mechanizmy przeliczania głosów na mandaty, z których najbardziej popularna jest wspomniana metoda dHondta.
Jej przywrócenie w naszym mechanizmie wyborczym nie jest więc zamachem na demokrację, lecz wiąże się z chęcią wzmocnienia władzy wykonawczej w państwie i samorządzie. Wydaje się to wręcz niezbędne, jeśli zważyć na skalę trudności, jakim te władze muszą stawić czoło. Polska, zwłaszcza samorządowa, przypomina dzisiaj stajnię Augiasza, której sprzątnięcie wymaga dużej siły. Tej ostatniej może przysporzyć metoda dHondta i dlatego warto jej sprzyjać. Ma ona szansę odegrać rolę wyborczej viagry i przyczynić się do wyłonienia władzy zdolnej do załatwiania spraw najtrudniejszych.
Więcej możesz przeczytać w 31/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.