Domy udręki

Dodano:   /  Zmieniono: 
Czytelnicy "Wprost" ujawniają nowe fakty o domach okradania starców

W co czwartym z trzystu domów starców, które powstały po 1990 r., ale nie zostały zgłoszone do rejestru domów opieki, pensjonariusze są okradani, głodzeni, poniżani, a nawet bici. Zakładaniem domów starców trudni się też polska mafia. Trzy takie placówki na wybrzeżu należały do nieżyjącego już Andrzeja Kolikowskiego, pseudonim Pershing, bossa gangu pruszkowskiego - napisaliśmy między innymi kilka tygodni temu w artykule "Domy okradania starców" ("Wprost", nr 34). Po publikacji do autorów zgłosiły się osoby, których bliscy przebywali w podobnych placówkach i spotkali się z równie okrutnym traktowaniem. Czytelnicy dodali też nowe wątki do spraw już przez nas opisanych.

Brat Marek
Marka Nowaka, jednego z opisywanych przez nas właścicieli domów opieki, rodziny osób starszych zapamiętały jako... zakonnika. Przynajmniej raz w miesiącu Nowak przyjeżdża do Warszawy i odwiedza kilka stołecznych szpitali, gdzie wśród pacjentów i rodzin reklamuje swoje placówki. - Utrzymujemy z nim kontakty od kilku lat. Wiem, że z naszej rekomendacji do prowadzonych przez niego domów opieki trafiło co najmniej 10 osób - przyznaje pielęgniarka ze Szpitala Wolskiego. Wobec potencjalnych klientów Nowak występuje jako brat Marek, zakonnik ze Zgromadzenia Albertynów. Często pojawia się w szpitalach w koloratce. - Poznałam Nowaka jako osobę duchowną. Nie miałam żadnych podejrzeń, bo personel w szpitalu zwracał się do Nowaka: "bracie Marku". To zadecydowało, że bez obaw umieściłam matkę w jego domu - opowiada czytelniczka "Wprost", mieszkająca na stałe w Holandii.
Zadzwoniliśmy do Marka Nowaka z pytaniem, czy można w prowadzonym przez niego domu umieścić krewnego. - Możemy rozmawiać z bratem Markiem Nowakiem? - zapytaliśmy. - Słucham, tu brat Marek - odpowiedział Nowak. Podczas naszej rozmowy kilkakrotnie podkreślał, że jest zakonnikiem - albertynem, prowadzącym w imieniu zakonu dom opieki. - To nieprawda. Żaden Marek Nowak nie jest członkiem naszego zgromadzenia. Nikt też nie prowadzi w naszym imieniu domu opieki. To jakieś oszustwo! - nie kryje oburzenia w rozmowie z "Wprost" ojciec Paweł Flis ze Zgromadzenia Albertynów.
Prokuratura w Myszkowie, na której terenie działa Marek Nowak, nie miała doniesienia, że podszywa się on pod zakonnika. Nie wszczęła też śledztwa w sprawie domu prowadzonego przez niego w Białej Wielkiej, w pobliżu Częstochowy. Zawiadomienie o popełnieniu przez Nowaka przestępstwa złożył Marian Korczak-Siwicki, były pensjonariusz. Zarzuca on Nowakowi przywłaszczenie ponad 2 tys. zł z jego emerytury oraz znęcanie się nad pensjonariuszami. "Do bardzo schorowanego człowieka, domagającego się pomocy lekarskiej Nowak mówił: Ty skurwysynu, tobie potrzebny jest karawan, a nie pogotowie" - napisał w zawiadomieniu do prokuratury Korczak-Siwicki.

Oskarżony Archiciński
Jeszcze w tym miesiącu prokuratura w Nowym Dworze Mazowieckim skieruje do sądu akt oskarżenia przeciwko Januszowi Archicińskiemu, innemu z opisywanych przez nas właścicieli domów starców (w Łomnej Lesie pod Warszawą). Opisaliśmy dwa tajemnicze zgony w tej placówce. Śledztwo w sprawie umorzono, gdyż biegły nie dopatrzył się przestępstwa, uznając zgony za naturalne. Archiciński odpowie za przestępstwa gospodarcze, m.in. za przywłaszczenie mienia. Gdy sprawą prowadzonego przez niego domu zainteresowali się dziennikarze i prokuratura, zlikwidował dom opieki w Łomnej. Archiciński przeniósł pensjonariuszy do miejscowości Dębe Duże, gdzie mieszka jego matka. Starsze kobiety umieszczono w rozpadającym się domu bez bieżącej wody i toalet. W Dębem Dużym pojawiła się policja. Sprawa jednak nie miała dalszego ciągu, bo zastraszeni pensjonariusze nie złożyli skargi. Jedną z czterech kobiet zabrała rodzina, reszta nadal tam przebywa.
- Te kobiety nie są tam przetrzymywane siłą i nie są to osoby ubezwłasnowolnione, więc nic nie możemy zrobić - tłumaczy oficer dyżurny policji w Wołominie. Policjanci sprawdzają, czy pensjonariuszkom nie odbierano emerytur (groźbą lub podstępem).

Ofiary promaziny
"Pierwszego dnia pobytu w pensjonacie, w nie wyjaśnionych okolicznościach babcia złamała biodro. Nikt przez tydzień nie zawiadomił ani rodziny, ani lekarza. Gdyby nie nasza wizyta, babcia cierpiałaby kolejny tydzień - rachunek był bowiem opłacony z góry" - to fragment listu Joanny Próchniak z Trójmiasta, która umieściła krewną w gdańskim pensjonacie Tęcza.
- Właścicielka tego domu oznajmiła mi, że mogę ją pozwać do sądu, ale sprawy i tak nie wygram - opowiada Joanna Próchniak. Interweniowała w kilku urzędach, na policji, wysłała kilkadziesiąt pism do różnych instytucji. Działalnością placówki zainteresował się tylko sanepid. Bożena Urbaniak, właścicielka pensjonatu Tęcza, w rozmowie z dziennikarzami "Wprost" stwierdziła:
- Nie będę komentować donosów.
Po naszej publikacji z autorami kontaktowali się również właściciele prywatnych domów opieki. Przede wszystkim wskazywali, że patologii nie brakuje także w publicznych domach opieki społecznej, szczególnie w tych, które prowadzą samorządy. - W wielu takich domach pensjonariuszom podaje się promazinę, która otumania. Personel ma święty spokój, bo staruszek żyje jak roślina - opowiada pracownik domu pomocy z Krakowa. Pensjonariusze i ich rodziny mogą się poskarżyć na publiczne domy opieki w starostwach. W województwie śląskim jest na przykład 19 publicznych domów opieki (w tym trzy prowadzone przez zgromadzenia zakonne). Na 90 proc. z nich wpływają skargi od pensjonariuszy bądź ich rodzin. W Gorzycach pacjenci skarżyli się, że nie mają stałej opieki medycznej. W Sosnowcu nie można było zmienić współlokatorów, a system płatności był tak skomplikowany (część pieniędzy przekazywano za pośrednictwem ZUS), że trudno się było zorientować, ile pobyt naprawdę kosztuje. W Katowicach pensjonariusze muszą korzystać z toalet zawsze o tej samej
porze, niezależnie od tego, czy akurat mają taką potrzebę.

Nie zaznasz spokoju!
Po opublikowaniu artykułu skontaktowała się z nami ponownie Marta D., która pracowała w należącym do trójmiejskich gangsterów domu starców w Rumi. To ona opowiadała, że w ciągu roku zdarzyło się tam pięciokrotnie więcej zgonów niż w innych domach w okolicach Trójmiasta, w których wcześniej była zatrudniona. Gdy dom zamknięto, zmuszono ją do podpisania dokumentu, jakoby pożyczyła od właściciela 100 tys. zł. - To na wypadek, gdyby pani była zbyt rozmowna - powiedziano jej wówczas. Teraz przestępcy ją odnaleźli i zagrozili, że jeśli wymieni jakiekolwiek nazwisko, "nie zazna spokoju nawet na Grenlandii".

Więcej możesz przeczytać w 38/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.