Młotek na jubilera

Młotek na jubilera

Dodano:   /  Zmieniono: 
WPROST & FOCUS na tropie polskiej szajki złodziei zegarków w Niemczech
Wszystko trwało kilkadziesiąt sekund. Wpadli z krzykiem, sterroryzowali klientów, rzucili nas na podłogę - wspomina Josef Lauber, szef berlińskiego sklepu Türler mieszczącego się na rogu Friedrichstrasse i Unter den Linden. W tym roku aż trzy razy napadano na salon Laubera. Wartość skradzionych zegarków przekroczyła 3,6 mln zł. Dwa napady przeżył też właściciel salonu Sedlatzek przy handlowym pasażu Kurfürstendamm. W lutym zeszłego roku stracił 29 zegarków za prawie milion złotych, uzupełnił towar, po czym we wrześniu rabusie wynieśli z jego sklepu 37 zegarków wartych 1,2 mln zł. Kolejne rabunki w stolicy Niemiec zdarzały się co kilka tygodni. Ofiarami złodziei padły m.in. sklepy przy Rheinstrasse w Steglitz i przy Fasanenstrasse w Charlottenburgu. Policja dostawała meldunki o podobnych napadach z całych Niemiec.

Hammerbande
Scenariusz rozboju jest zawsze taki sam. Dwóch zamaskowanych sprawców wchodzi do sklepu, jeden terroryzuje pistoletem sprzedawcę, drugi błyskawicznie rozbija młotkiem witryny i zabiera zegarki. Stąd wzięła się potoczna nazwa szajki - "banda młotkowców" (po niemiecku Hammerbande). Po napadzie łup natychmiast trafia do rąk trzeciej, a potem czwartej osoby. Zrabowany towar jest sprzedawany w Niemczech lub przerzucany do paserów w Polsce, Francji, Hiszpanii i we Włoszech.
21 listopada zeszłego roku policjanci śledzili trzech mężczyzn zamierzających okraść jubilera przy Karl-Marx-Strasse w Berlinie-Neukölln. Podejrzani zorientowali się, że są obserwowani, i uciekli, lecz podążył za nimi policjant w cywilu. Zatrzymano ich na Alexanderplatz, gdy spotkali się z czwartym kompanem. Wszyscy pochodzili z Polski. Badania porównawcze DNA wykazały, że jeden z nich brał udział w napadzie na jubilera w Norymberdze. Policja schwytała też jednego ze sprawców kradzieży w Essen, także tym razem analiza DNA umożliwiła poszerzenie listy zarzutów. Nieco wcześniej funkcjonariusze znaleźli w Berlinie zakrwawioną bluzę. Była na niej krew Polaka zatrzymanego w Essen, który skaleczył się podczas rozbijania gablot w stołecznym salonie Sedlatzek.
Tylko na północy Niemiec odnotowano w tym roku 24 akcje rabunkowe w sklepach jubilerskich. Dotarcie do szefów bandy jest trudne, gdyż pojmani sprawcy nie znają zleceniodawców, ba - nie znają nawet siebie nawzajem. Poszlaki wskazują, że bossowie mieszkają lub rezydują w Koszalinie. Przestraszeni jubilerzy zamykają dziś drzwi do salonów, a zanim wpuszczą klientów, chcą zobaczyć ich twarze. Wielu zainstalowało w gablotach szyby pancerne i urządzenia alarmowe połączone bezpośrednio z policją.

Sto uderzeń młotka
W Niemczech "młotkowcy" uderzyli co najmniej sto razy. Rabunki w sklepach jubilerskich dokonywane podobną metodą zgłosili też policjanci z Danii, Holandii, Belgii i Francji. W niemieckich aresztach śledczych i więzieniach przebywa już ponad pięćdziesięciu sprawców, ale - jak napisali dziennikarze "Berliner Zeitung" - "szefów polskiej bandy nie udało się dopaść" z powodu "trudności z polską policją". Sven Sippenauer, nadkomisarz Krajowego Urzędu Kryminalnego w Berlinie skarżył się na łamach "BZ", że "musiał doświadczyć korupcji w polskiej policji i prokuraturze". Detlef Büttner, szef Referatu ds. Wykroczeń przeciw Własności Prywatnej w tym urzędzie, na pytanie "Wprost" i "Focusa" o wiarygodność relacji swego podwładnego stwierdził: - Byłem zaszokowany, gdy to przeczytałem. Dodał, że współpraca z Polakami układa im się znakomicie, lecz nie wystąpił do "Berliner Zeitung" o sprostowanie wypowiedzi Sippenauera. Przeprosin "za obrazę i publiczne pomówienie" będzie się domagał Ryszard Gąsiorowski, rzecznik prokuratury w Koszalinie.

Młode wilki
W kręgach koszalińskiej młodzieży tzw. pionki z "bandy młotkowców" są znane. Dziewiętnastoletni Zbigniew R. (dane zmienione), syn prywatnego przedsiębiorcy, opowiada: - Znam paru, którzy podobno mają z nią powiązania, i chyba tak jest, bo jeżdżą dobrymi autami, noszą markowe ciuchy, a na dyskotekach szastają pieniędzmi, choć nigdzie nie pracują. Niektórzy sami mówią, że "robią jubilerów" za granicą. Ich szefowie są ponoć stąd, z Koszalina i Sianowa.
Rzecznik Ryszard Gąsiorowski potwierdza, że w koszalińskim areszcie śledczym przebywa obecnie dwunastu "młotkowców", Zarekwirowano skradziony towar o wartości miliona złotych. - "Banda młotkowców" nie ma jednolitej struktury - relacjonuje prokurator Andrzej Błaszczyk. Niektórzy najpierw brali udział w napadach na zlecenie, a gdy się powiodły, zaczęli organizować akcje na własną rękę. Inni robią tzw. wjazdy, czyli taranują wystawy sklepów skradzionymi samochodami, zgarniają zegarki lub biżuterię i uciekają. Pierwszych tego typu napadów dokonano w 2000 r. w Leer i Wilhelmshaven. Po pościgu policji udało się ich zatrzymać. Rabusie zdołali jednak uciec z... aresztu śledczego. By zapobiec rozbijaniu wystaw, jubilerzy ustawiają przed salonami betonowe kwietniki.

Ryzyko warte 30 mln euro
- Rocznie przyjmujemy około 120 zgłoszeń o napadach "młotkowców". Sprawcami są najczęściej młodzi ludzie, którzy odkryli możliwość szybkiego zarobku. Tylko nieliczni są bezrobotni - komentuje Andrzej Błaszczyk. Prokurator przyznaje, że 90 proc. napadów na sklepy jubilerskie w RFN dokonują mieszkańcy Koszalina i okolic, a także ziemi lubuskiej oraz obywatele Niemiec, tzw. późni przesiedleńcy. Zdaniem Manfreda Schmandry, szefa Wydziału ds. Rabunków w Krajowym Urzędzie Kryminalnym w Berlinie, "pionki" otrzymują za każdą akcję 2-4 tys. euro, a większość łupu trafia do zleceniodawców. Jak twierdzi, sprawcy posługują się wyłącznie straszakami lub pistoletami gazowymi. Policja w Berlinie szacuje, że w napadzie jubiler traci około 200-300 tys. euro, co oznacza, że wartość zegarków zrabowanych w całych Niemczech sięga 30 mln euro. Do rozbicia "bandy młotkowców" jeszcze daleko.


Więcej możesz przeczytać w 41/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.