Wirtualne ego

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rozumiem mrówczą potrzebę wspólnego przebywania w mrowisku, ale sam lepiej się czuję w przestrzeni wirtualnej, gdzie świat wydaje się przyjaźniejszy, a ludzie ciekawsi i mniej małostkowi
Święta nastrajają mnie zawsze do zadumy nad potrzebą ciepła rodzinnego, która zdaje się dotyczyć nawet najbardziej zaciętych na co dzień i pazernych na sukcesy yuppi. Wszystko jedno, czy pretekstem jest zimowa choinka, czy wiosenne jajeczko, okazuje się, że potrzebujemy kontaktu z bliskimi. Bezpośredniego, rzekłbym - dotykalnego.
Wygląda na to, że niczym dynamo czerpiemy energię z ocierania się o siebie. Fizyczną bliskością podbudowujemy swoje psychiki. Wzmacniamy się. Wymieniamy przy tym zwyczajowe zaklęcia - tradycja, rodzina, świąteczne śniadanie - ale zawsze chodzi przecież o to samo: o naładowanie się pozytywną energią.
Tym właśnie tłumaczę sobie szczególne rozdarcie, jakie obserwuję w czasie świąt wśród użytkowników Internetu. Jest charakterystyczne, że nawet mistrzowie wirtualnej ekwilibrystyki, gdy tylko poznają w sieci nowych znajomych, zaraz próbują się umówić z nimi na rzeczywiste spotkanie. Wtedy pojawiają się banalne "kawki" i "piwka", które zabijają 80 proc. nowych znajomości. W pogoni za fizycznością zachowujemy się niczym ćmy lecące do światła i tak jak one parzymy się. Tu bowiem płoną wszystkie ogniska schematów socjalnych i kulturowych, między którymi czasem trudno jest się poruszać.
Dlatego zawsze się zżymam, gdy ktoś w Internecie pisze mi: ech, skończmy z tym wirtualnym kontaktem, przecież dużo ciekawiej rozmawiałoby się nam na żywo... Otóż nie. Jest więcej niż prawdopodobne, że fizyczna obecność może raczej zaszkodzić rozmowie, niż jej pomóc. Świat wirtualny i świat realny nie są dwiema połówkami tej samej całości. Nie wyrażają tych samych prawd. Nie żądają, byśmy w nich byli tacy sami. Co więcej, gorąco wierzę, że realność nie jest nie tylko "lepsza", ale nawet "prawdziwsza" niż przestrzeń wirtualna.
Internet, dając nam wirtualną alternatywę, dokonał na progu XXI wieku prawdziwej rewolucji: zdenominował wartość zbiorowości i przywrócił rangę jednostce. W świecie fizycznym liczą się ci, których jest więcej, bo przez to stanowią siłę. Wszystko, co ważne w XX wieku, dokonywało się właśnie pod presją siły tłumu, a więc owego magicznego "dotyku": od rewolucji październikowej, przez II wojnę światową, aż po studenckie ruchy w 1968 r. i stoczniowe strajki w 1980 r. O zwycięstwie decydowali ludzie występujący w masie. Ocierając się fizycznie o siebie, podtrzymywali się w wyznawanych ideach: tych złych i tych dobrych. Wiarę w ich słuszność najczęściej także czerpali z faktu, "że inni też tak postępują".
Tymczasem w świecie wirtualnym tłum nie istnieje. Ani "masy", ani "lud", ani nawet "naród". W świecie wirtualnym nie ma ściśle określonych zbiorowości: są tylko jednostki łączące się w grupy zainteresowań, ale zawsze pozostające bytami indywidualnymi. Komputer to coś osobistego, może nawet intymnego. I - paradoksalnie - nie tylko nas nie odczłowiecza, ale wręcz wyzwala w nas nie eksploatowane dotychczas pokłady osobowości. To właśnie dlatego ludzie w świecie wirtualnym wydają się ciekawsi niż w rzeczywistości.
W świecie fizycznym prawo do ujawnienia całej swojej osobowości dostają tylko najgłośniejsi, egocentrycy i desperaci. Reszta ustępuje krzykaczom, znajdując sobie miejsca w najróżniejszych niszach albo powtarzając za innymi co bardziej wpadające w ucho kawałki. To właśnie dlatego nasze zachowania bywają tak stereotypowe, a nowo poznanych ludzi najczęściej oceniamy po pozorach: jak wyglądają, jak są ubrani, jakie mają maniery. Ulegamy schematom na każdym kroku i tylko nieliczni próbują udowodnić, że może być inaczej.
W świecie wirtualnym to ostatnie jest oczywistością. Wszyscy są równi, mają równe prawa do wyrażania swojej osobowości. Bo w Internecie wszyscy są także różni. Różnią się wszystkim: poglądami, upodobaniami, wiarą, ufnością, podejrzliwością, temperamentem, błyskotliwością, odwagą. Tu można występować zarówno pod swoim prawdziwym nazwiskiem, jak i pod pseudonimem. Obietnica anonimowości czyni nas szczerymi. Tu nie ma sensu kręcić, udawać, robić wrażenia. Można za to realizować wszystkie swoje pasje: te oczywiste i te skrywane. Po prostu na każdym kroku można wyrażać siebie.
Wirtualne ego jest więc zawsze prawdziwsze i pełniejsze niż to ze świata dotykalnego. Jest emanacją humanizmu w jego najczystszej postaci (jeszcze jeden paradoks). Zmusza nas do staranniejszego niż w życiu codziennym formułowania myśli, nazywania rzeczy po imieniu, odrzucania schematów, rozwijania wyobraźni.
Rozumiem mrówczą potrzebę wspólnego przebywania w mrowisku i wykonywania życiowych rytuałów, ale sam lepiej się czuję w przestrzeni wirtualnej, gdzie świat wydaje się przyjaźniejszy, a ludzie ciekawsi i mniej małostkowi. No i nigdy nie występują w tłumie!

Więcej możesz przeczytać w 18/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.