Transatlantyki

Dodano:   /  Zmieniono: 
W USA byliśmy (ja i mój mężczyzna) w zeszłym roku od czerwca do października. Podróż życia.
Pierwsza nagroda w trzeciej edycji konkursu dla młodych dziennikarzy, zorganizowanego przez ambasadę USA w Polsce i tygodnik "Wprost"

Doświadczenie, które bardzo zmieniło mój sposób patrzenia na świat. Wiem - brzmi to górnolotnie, ale inaczej tego ująć się nie da. Zafascynowana Europą, jej kulturą, dziedzictwem, mentalnością, stylem, nagle stanęłam na skrzyżowaniu 6. Avenue z 34. ulicą w Nowym Jorku, w środku wciąż gdzieś pędzącego tłumu. Seminarzystka prawa europejskiego, która pisze pracę o współpracy kulturalnej we Wspólnotach Europejskich, nagle poznaje specyfikę kin w centrach handlowych, pubów rozbrzmiewających jazzem, olbrzymich billboardów reklamujących spektakle broadwayowskie. Przyzwyczajeni do europejskich odległości, wsiedliśmy do wypożyczonego samochodu i przejechaliśmy z Nowego Jorku do San Francisco i z powrotem.

Walka o wizy
Miałam szczęście. Rok do zakończenia studiów i dobra pozycja cioci w Ameryce (genialne jest to określenie) otworzyły mi drogę do wizy. Nie musiałam o nic prosić, tłumaczyć, że mi tu dobrze i że nie chcę odbierać niczego amerykańskim obywatelom. Więcej - nie musiałam nawet siedzieć w tej okropnej, szarej, smutnej kolejce, na końcu której stoi surowy urzędnik, patrzący wijącym się petentom głęboko w oczy. Obywatel państw Unii Europejskiej nie musi przechodzić przez ten swoisty test szczęścia. Przede wszystkim jednak nie postrzega Ameryki jako ziemi obiecanej. Nie wiem, czy dlatego, że mu tu dobrze, czy dlatego, że łatwiej mu u siebie dostrzec perspektywy tego, że będzie mu dobrze. Polakom nadal często w Polsce dobrze nie jest.

Polacy w USA
Dane mi było poznać panoramę polskich twarzy i charakterów w Stanach Zjednoczonych. Ich pozycja społeczna i status materialny są bardzo różne - od posiadaczy domów w najdroższej dzielnicy miasta do tych ledwo wiążących koniec z końcem. Tylko jedno mają mniej więcej wspólne: wszyscy - w różny sposób i na innych płaszczyznach - zafascynowani są dolarem, amerykańskim snem, potęgą pieniądza. Większość pracuje tak, jak nigdy w Polsce by nie pracowała, żeby "mieć". Jedni "chcą żyć", inni usilnie starają się zostać amerykańską rodziną, dla większości ambicją jest możliwość wysyłania dużych pieniędzy do Polski. Ich bliscy bardzo i coraz bardziej chcą, by to źródełko nie wysychało. Dla nich Ameryka to jedyna perspektywa dostatniego życia, symbol sukcesu, ale przede wszystkim kraina, w której dolary leżą na ulicy. Dla Polaków pracujących 60-70 godzin tygodniowo na budowie źródełko ma całkiem cierpki smak. Tak naprawdę, gdyby mieszkali w Polsce i pracowali tak samo i tyle samo, ich życie nie różniłoby się od tego "amerykańskiego". Z tą różnicą, że ani żona, ani brat nie wybudowaliby sobie domów...
Czy Unia Europejska może to zmienić? Bardzo żyję nadzieją, że może nie sama integracja, ale jej możliwość, oparta na zdrowym gospodarczo kraju, sprawi, że euro będzie w stanie pobudzić Polaka tak jak dolar. Oceniając bowiem nasz naród przez pryzmat Polonii, z całą pewnością można powiedzieć jedną dobrą rzecz - generalnie jesteśmy bardzo pracowici i zaradni. Utrzymujemy się na powierzchni wbrew wszelkim prawom logiki.

"W Polsce nie można oddychać"
Mój wujek nakręcił film dokumentalny: czwórka Polaków - para i dwóch samotnych mężczyzn - przyjeżdżają na początku lat 80. do Chicago. Mnie szczególnie zainteresowało to młode małżeństwo (w filmie są w wieku, w którym my teraz) - bardzo zdeterminowane i ambitne. Dla mnie są najlepszym przykładem różnych - ze względu na czasy - transatlantyków. Bohaterowie ani słowa nie umieją po angielsku, bardzo ciężko pracują w fabryce sałatek i powoli pną się w górę. Najpierw wynajmują mieszkanie, potem kupują własne, walczą o karty kredytowe, uczą się angielskiego i dokształcają się. Film kończy się, kiedy rodzi się ich pierwszy syn, a bank zgadza się wydać im wymarzoną American Express.
Jaki los czekałby ich w ówczesnej Polsce? Jakaś urzędnicza posadka, walka o pomarańcze przed świętami, dzielenie mieszkania z rodzicami przez następne 15-20 lat... A w potencjalnej Unii Europejskiej? Czy musieliby wyjeżdżać i kroić kapustę mimo swych umiejętności i wykształcenia?
Wujek poznał nas z bohaterami swego filmu. Nie do poznania ludzie!!! Dwóch dorodnych synów, stresy związane z balem szkolnym starszego z nich, bardzo amerykański domek w bardzo amerykańskiej okolicy, wystrojony i umeblowany bardzo po polsku. Pani domu z przejęciem i dumą opowiada nam o byciu "jurorem" w jakimś kryminalnym procesie. Z nie ukrywaną nutką zdziwienia podszytego ironią i lekceważeniem reaguje na wiadomość, że my tu nie przyjechaliśmy mieszkać, ale zwiedzać, i że z całą pewnością wracamy do kraju. "W Polsce nie można żyć, oddychać". A w unii? Nasi polsko-amerykańscy już rozmówcy wypowiadają się o tej strukturze bez entuzjazmu. Zaznaczają, że Europa nigdy nie będzie Ameryką. Swoje wypowiedzi przeplatają amerykańskimi zwrotami. Nam pozostaje się jedynie uśmiechać. My na wszystko patrzymy z innej perspektywy. Liczymy na to, że dzięki unii w wieku naszych rozmówców osiągniemy to, co oni, nie tracąc życia na hurtowe krojenie warzyw. Taki nasz prywatny, specyficzny transatlantyk.

Mount Rushmore
Wieczór przy głowach czterech prezydentów był dla mnie esencją amerykańskości, wyjaśnieniem, skąd bierze się potęga tego kraju i skąd na europejskich twarzach pojawia się czasem ironiczny uśmiech.
Hiperentuzjastycznie nastawiony tłum napływa do amfiteatru. Niosą dzieci, koce, kosze. Wszyscy cierpliwie czekamy, wsłuchując się w rytmiczne dźwięki wzorowane na hymnie narodowym. Wreszcie na scenę wychodzi młoda dziewczyna (przypadkowo ma polsko brzmiące nazwisko) i przygotowuje kwiz. Niby jest on dla dzieci, ale zgłaszają się wszyscy (zupełnie nie potrafię wyobrazić sobie Francuzów czy Anglików, tak ochoczo biorących udział w konkursie o prezydentach). Po skrupulatnym sprawdzeniu umiejętności liczenia amerykańskich głów państwa i uporaniu się z pytaniem, dlaczego teddy bear nazywa się teddy bear, pozwala obejrzeć nam film. Z pewnym zaskoczeniem, ale i z podziwem dla umiejętności selekcji odkrywam niekwestionowaną i nieograniczoną wielkość Jeffersona czy Roosevelta. Po skupionym obejrzeniu filmu następuje równie skupione zasłuchanie w pannę Kowalski czy Krokowski. Tak, znowu wyszła. Tym razem po to, by wzniecić - jak się za chwilę okaże - wcale nie wygasły duch patriotyzmu i dumy narodowej.
Unia Europejska nie dba tak o swój image. Zbyt dużo mówi się o zbiurokratyzowaniu, rozbuchanym wręcz aparacie administracyjnym, zbyt skutecznym blokowaniu reform przez poszczególne państwa. Bez końca analizuje się, co jest lepsze - Europa ojczyzn, konfederacja czy federacja. Mimo przepisów traktatowych, mówiących o swobodzie poruszania się (czyli, metafizycznie rzecz ujmując, wolności upadków i wzlotów), państwa wciąż zazdrośnie strzegą swojego rynku - niech potrzeba walki pana Reynes czy panny Razgui i Adoui przed Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości najlepiej świadczy o długiej i wyboistej drodze, jaką ma przed sobą Europa, aby w swych mieszkańcach wzbudzić ten sam optymizm i w ten sposób zbudować potęgę.

Osobista refleksja
Pisząc te słowa, mam przed sobą zdjęcie nie kończącej się autostrady na pustyni gdzieś w Nevadzie, obrazki przedstawiające wyrafinowany i elegancki Boston, a w pamięci widok rozwalających się lepianek indiańskich z Arizony. Nasuwa mi się tylko jedna refleksja - każdy w Ameryce może dla siebie znaleźć miejsce pod warunkiem, że mentalnie jest Amerykaninem. Bardzo trudno jest mi jednak zdefiniować to pojęcie. Można by, mówiąc żartobliwie, określić je jako połączenie bohatera "Prostej historii" Davida Lyncha, autorów zupełnie niezrozumiałego dla mnie happeningu w San Francisco, "wygarniturowanych maratończyków" z Nowego Jorku, aż do bólu wyluzowanych czarnych mieszkańców miasteczek w Alabamie i tej "polskiej" rodziny. Dlatego właśnie Ameryka nie jest dla mnie.

Podróż
Z pędzącego samochodu nie poznaje się ludzi, raczej obserwuje się zjawiska. Zaryzykuję tezę, że rozmowy z przypadkowo napotkanymi osobami też niewiele pomogą w sformułowaniu tezy o jakimś narodzie. Nawet dwumiesięczne przebywanie wśród najzwyklejszych przedstawicieli danego kraju nie daje nikomu prawa wyciągania jedynie słusznych wniosków. Ta cztero-tygodniowa jazda samochodem, z którego okien mogłam oglądać amerykańskie flagi, wywieszone bez okazji na werandzie, skrzynki pocztowe w miejscach, gdzie trudno przypuszczać, że stoi dom, senne miasteczka pełne osławionych pikapów i wielkie aglomeracje z potężnymi szklanymi drapaczami chmur, była dla mnie wielkim przeżyciem i radością. Myślę, że dała mi o wiele pełniejszy obraz Stanów Zjednoczonych niż jakikolwiek film, bo obraz przetworzony przeze mnie samą.

Więcej możesz przeczytać w 24/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.