Koń a sprawa polska

Koń a sprawa polska

Dodano:   /  Zmieniono: 
Przeciętnego Polaka, jeśli nie choruje na antyamerykańskie, proeuropejskie bądź odwrotne fobie, zdziwi dramatyczne pytanie o wybór między Europą a Stanami Zjednoczonymi. Bez trudu można przecież jednocześnie akceptować integrację naszego kraju z Unią Europejską, obecność wojskowo-polityczną Stanów Zjednoczonych w Europie i ich rolę globalnego supermocarstwa
Nie wyklucza to krytycyzmu wobec pewnych aspektów wymienionych zjawisk. Ale gdy przypomnimy sobie, że lustrzaną alternatywą sytuacji, w której ulokowały nas zmiany po 1989 r., jest integracja Polski z WNP i rosyjska obecność wojskowa, nasz krytycyzm znajdzie swoje właściwe ramy.
Nawet jeśli irytują nas hamburgery, Hollywood, błędy i niekiedy mała subtelność amerykańskiej polityki, i tak w głębi duszy musimy się cieszyć, że Stany Zjednoczone po prostu są. Naszą radość podzielają wszystkie narody tego regionu - ofiary Jałty, komunizmu i Realpolitik. Jest więcej kandydatów na konia trojańskiego Ameryki w Europie. Razem z naszymi sąsiadami jesteśmy Europejczykami w szczególny sposób. Po pierwsze, mamy kompleksy, choć staramy się je ukrywać. Po drugie, nasi główni partnerzy z Europy Zachodniej traktują nas jak gorszych Europejczyków, z trudem maskując to pochlebstwami języka dyplomacji. Po trzecie wreszcie, nie chcemy, nie potrafimy i nie będziemy budować naszej europejskiej tożsamości na opozycji wobec Ameryki. Jesteśmy częścią Europy, chcemy jej integracji w skali kontynentu, ale tak zjednoczona Europa jest dla nas w oczywisty sposób częścią Zachodu. Przy całej specyfice i wielokulturowej różnorodności społeczeństwa amerykańskiego Stany Zjednoczone są częścią tego obszaru, a jego spoiwem jest współpraca transatlantycka. Dystans kulturowy dzielący Polaków od Hiszpanów, Anglików czy Greków nie różni się aż tak bardzo od naszych relacji polsko-amerykańskich. Ponadto... Amerykanom chyba łatwiej dostrzec w nas Europejczyków.
USA prowadzą politykę globalną, obejmującą też Stary Kontynent, w tym Europę Środkową i Wschodnią. Od roku 1980 ta część naszego kontynentu przestała być dla Stanów Zjednoczonych peryferiami imperium sowieckiego i zmieniła się w klucz do zwycięstwa w zimnej wojnie. Ta ostatnia się skończyła, ale polityka - w zmienionych warunkach - pozostała. Nasza biedniejsza, skomplikowana, obciążona starymi i nowymi problemami część Europy ma swoje miejsce w globalnej strategii Stanów Zjednoczonych. Jest wiele dowodów, że Polska ma w niej status partnera regionalnego USA. Partnerstwo silnego ze słabym niesie z sobą ryzyko asymetrii korzyści i dużych kosztów dla słabszego partnera. Podsumowując mijającą dekadę, widzimy jednak obszerne pole wspólnie realizowanych interesów i stosunkowo nieduże koszty polityczne. Jeśli chodzi o koszty ekonomiczne i społeczne związane z modelem transformacji i integracją z Zachodem, to - patrząc na nasz bilans handlowy i inne wskaźniki - teoria o Polsce jako półkolonii dotyczy raczej naszych stosunków z przyjaciółmi z Unii Europejskiej.
Nieprzypadkowo im więcej Unia Europejska ma problemów sama z sobą i z przyjęciem nowych kandydatów, tym częściej pojawiają się zarzuty pod naszym adresem, również o proamerykańskość. Jeśli te ostatnie zakładają zasadniczą sprzeczność interesów amerykańskich i europejskich, Europa obrała zły kurs. Jeśli jest to pretensja o wspólną politykę z Ameryką, mamy prawo spytać o konkurencyjną ofertę, jaką ma dla nas Europa (czytaj: Unia Europejska i zachodnioeuropejskie potęgi). Paradoksem jest, że Europa Zachodnia nie ma spójnej i realizowanej koncepcji politycznej wobec pozostałej części kontynentu. Między bolesnym, dotkniętym paraliżem decyzyjnym i biurokratyczną biegunką procesem negocjacji z kandydatami a wizją zjednoczonej Europy dominuje pustka i chaos partykularnych interesów. Nasi partnerzy wciąż nie mogą sobie wyobrazić innej niż peryferyjna roli dla ubogich krewnych ze Wschodu. Nie potrafią dostrzec szans, również dla siebie, w przełamaniu barier - starszych niż jałtańskie - dzielących Europę. Gdyby zrealizować wszystkie europejskie postulaty pod naszym adresem, powinniśmy znieść cła, zredukować nasz sektor produkcyjny w większości branż, skompostować rolników i zabudować Polskę hipermarketami sprzedającymi unijne, dotowane sowicie produkty, korzystając z ulg dla inwestycji zagranicznych. Europejczycy przyjeżdżaliby wypocząć u nas w swoich letnich posiadłościach, a my do nich jako turyści, broń Boże do pracy. Na wschodzie wybudowalibyśmy ze środków pomocowych chiński mur i czekalibyśmy na decyzję piętnastki, czy najpierw się pogłębiać, czy poszerzać. Ten czarny scenariusz jest na szczęście nierealny i tak naprawdę grozi nam "zaledwie" zgniły kompromis i kilka lat nerwowego oczekiwania.
Pewien Amerykanin, zapytany kiedyś przeze mnie, dlaczego Polsce łatwiej jest współpracować z USA niż UE, odpowiedział w sposób, który w ustach Polaka trąciłby niebezpieczną megalomanią: "bo się was boją" i dodał "nie dziś, ale za dwadzieścia i więcej lat". Jest to pewne wytłumaczenie - bo nasz kraj jest jedynym - obok outsidera Turcji - kandydatem do członkostwa w unii o potencjale i dynamizmie pozwalającym na myślenie w dalszej perspektywie o doścignięciu europejskiej czołówki. Jak widać, ci, którzy nam kibicują i się zawczasu nas boją, wierzą w przyszłość Polski bardziej niż często my sami. Być może nie znają historii naszych błędów i zmarnowanych szans. Lepiej, żebyśmy o nich jednak pamiętali.

Więcej możesz przeczytać w 25/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.