Król East Endu

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rozmowa z Michealem Caine'em
Elżbieta Królikowska-Avis: - "Nie czuję się zwycięzcą..." - powiedział pan po otrzymaniu tegorocznego Oscara. Świat filmowy określił to wystąpienie jako wyjątkowo wielkoduszne.
Michael Caine: - Do tego przemówienia w ogóle się nie przygotowywałem. Jestem przesądny. Kiedy w 1986 r. dostałem pierwszego Oscara za "Hannah i jej siostry", nie było mnie w Los Angeles. Wcześniej trzy razy z rzędu byłem nominowany i przegrywałem, więc przestałem się fatygować na gale. Teraz było inaczej: wywołują moje nazwisko, wchodzę na podwyższenie, odwracam się, a tu publiczność stoi i bije brawo. Owacja na stojąco! To był jeden z najbardziej wzruszających momentów w moim życiu zawodowym.
- Doktor Larch, bohater filmu "Wbrew regułom", obrazu niejednoznacznego, traktującego o trudnych życiowych wyborach, wydaje mi się najlepszą pana rolą.
- Rzeczywiście to najbogatsza, najdojrzalsza postać, jaką kiedykolwiek udało mi się zagrać. Pełna miłości, zrozumienia i współczucia. Poświęca swoje życie, wolność dla nie chcianych dzieci, porzuconych w sierocińcu gdzieś na zapadłej prowincji stanu Maine. Ale nie czuje się świętym, traktuje to jako coś naturalnego, jako dojrzały życiowy wybór. Także pośród dzieci zachowuje się naturalnie, nie ma tu ani histerii, ani sentymentalizmu. Dzieci czują jego miłość, ufają mu, a w dodatku otrzymują rodzaj "przesłania" na przyszłość - jak być porządnym człowiekiem.
- Mimo to dr Larch wzbudził protesty antyaborcjonistów, bo poza tym, że prowadził sierociniec, sekretnie dokonywał zabiegów przerywania ciąży.
- Nie wierzę w aborcję. I nie sądzę, żeby kobiety, które się na to decydują, traktowały aborcję jako odpowiednie załatwienie sprawy. Ale tragiczne wybory w życiu się zdarzają. Bardzo łatwo ustalać kodeksy, które nas nie obowiązują. Zawsze byłem podejrzliwy wobec ludzi, którzy mnie nie znali, nie dbali o mnie, a chcieli podporządkować mnie swoim zasadom. Dlatego kiedy dorastałem, stałem się buntownikiem.
- Dorastał pan na biednym londyńskim East Endzie. W mieście, z którego pochodzili Charlie Chaplin, Alfred Hitchcock, Roger Moore, Bob Hoskins... Wszyscy oni szybko zapomnieli o swoim pochodzeniu; Hitchcock, pytany o dzieciństwo, szybko zmieniał temat.
- Urodziłem się jako Maurice Joseph Micklewhite. Wiele lat później moje nowe nazwisko wziąłem z plakatu filmu "The Caine Mutiny" wiszącego przed "Odeonem" na Leicester Square. Ojciec pracował jako tragarz na targu rybnym Billingsgate, matka była sprzątaczką. Kiedy miałem sześć lat, a mój brat Stanley trzy, ojciec poszedł na wojnę. Co jakiś czas powracał z nowymi medalami. Mimo że przez wiele lat wychowywała nas tylko matka, nie mieliśmy uczucia, że jesteśmy rodziną niepełną. Byliśmy bardzo silnie z sobą związani. Miałem udane dzieciństwo, ale bardzo biedne.
- Charlie Chaplin i Roger Moore szybko zaczęli się posługiwać posh accent (angielskim wyższych sfer). Pan nie, chociaż dla aktora wiązało się to z poważnym niebezpieczeństwem.
- Jestem "snobem na odwrót". Mogłem zmienić mój akcent, ale nie wydawało mi się to właściwe. Chciałem dać ludziom do zrozumienia, że nawet cockney żyjący w brytyjskim społeczeństwie klasowym może zrobić karierę. I że warto się starać. Bob Hoskins także idzie tym tropem. W moim życiu nie ma miejsca na słowo posh. Wierzę w równe prawa dla każdego, wszystkich traktuję w podobny sposób, nawet królową.
- W zawodzie aktorskim jest pan samoukiem.
- Najważniejsze dla mojego aktorstwa było to, że urodziłem się we właściwym czasie. W teatrach pojawili się pierwsi bohaterowie ze środowisk robotniczych, na przykład w "Miłości i gniewie" Johna Osborne’a, potem do tego nurtu dołączyło kino. Gdybym zaczynał kilka lat wcześniej, pewnie całe życie grałbym w amatorskim teatrzyku w pubie na East Endzie rolę przyjaciela głównego bohatera, który w dodatku zbyt wcześnie umiera. Ot, sympatyczny mały cockney. Do wszystkiego doszedłem sam. Najpierw sekcja aktorska klubu dla młodzieży, a potem własna praca. Nie uczyłem się w żadnej szkole aktorskiej nie ze snobizmu, ale dlatego, że pochodzę ze środowiska, które nie wiedziało, że coś takiego jak szkoła aktorska istnieje. W Ameryce jestem traktowany jako wysokiej klasy, profesjonalny aktor filmowy, a tu w Anglii jako fartowny cockney, który miał szczęście znaleźć się "we właściwym miejscu o właściwym czasie". A przecież na kreację dr. Larcha złożyła się praca w ponad 85 filmach.
- Jednak z początku grywał pan cynicznych uwodzicieli. Do najbardziej udanych pańskich ról zalicza się porucznika arystokratę z "Zulu", no i oczywiście playboya z East Endu w filmie "Alfie", który przeszedł do historii kina.
- Muszę powiedzieć, że bardzo dokładnie "studiowałem" tę rolę. Pomagało mi własne doświadczenie. Byliśmy wtedy z Terence’em bardzo modnymi aktorami, świetnie zarabialiśmy, jeździliśmy wspaniałymi samochodami, nosiliśmy firmowe ciuchy, mieliśmy najlepsze dziewczyny. Byliśmy szaleni jak cały ten "swingujący Londyn".
- Niedawno wspomniał pan: "Zrobiłem mnóstwo knotów i mnóstwo pieniędzy, co znaczy, że teraz mogę sobie pozwolić na kino artystyczne".
- Kręcę się w filmie od 40 lat, zagrałem w ponad 85 filmach, w tym w początkowej fazie kariery w około czterdziestu takich, w których wchodziłem na plan w mundurze policjanta i mówiłem jedno zdanie: "Pan pójdzie ze mną!". W pozostałych czterdziestu grywałem jednak poważniejsze role, a kilka kreacji nawet bardzo poważnych. To normalne, że jeśli aktorzy w ogóle przechodzą do historii kina, zwykle zawdzięczają to zaledwie kilku rolom.
- W całej Europie i Ameryce jest pan traktowany jako jedna z największych gwiazd brytyjskiego i światowego kina. Angielska krytyka jednak pana nie rozpieszcza.
- Proszę sobie wyobrazić, że w Anglii nie słyszałem o sobie jednego dobrego słowa. I nie sądzę, żebym był aż taki słaby - w końcu dostałem dwa Oscary, parę Złotych Globów. Nie, ja nie narzekam. Ale wiem, że są u nas tacy, którzy nie lubią moich sukcesów, bo mój akcent nie jest posh, bo nie należę do brytyjskiego filmowego establishmentu. Zawsze byłem traktowany trochę protekcjonalnie, usuwany na margines. To jest traktowanie typu: "Stary, wpadniemy do pubu na kufelek i węgorza w galarecie?" (ulubiona przekąska East Endu). A ja nie lubię pubów i nigdy nie jadłem węgorza w galarecie. Takie myślenie to skutek brytyjskiego snobizmu i myślenia klasowego.
- Ale kiedyś porzucił pan Wielką Brytanię dla Hollywood, nawet na dłuższy czas.
- Kocham ten kraj, tu mieszkam i pracuję. Wyjechałem do USA nie z powodu podatków, ale dlatego, że w Hollywood mogłem dostać pracę. Wróciłem, lecz cały czas mam poczucie obcości. W Ameryce dostaję różne nagrody. W moim kraju nigdy ich nie dostałem, choć kilka razy byłem nominowany do Bafty. Zawsze byłem sam, czułem się jak rosyjski szpieg, który przyjechał zza żelaznej kurtyny i nie należy do tego społeczeństwa. Polityka konserwatystów zniszczyła nasz przemysł filmowy i wielu ludzi kina wyjechało do Ameryki. Teraz mamy rząd laburzystowski i Tony Blair robi świetną robotę. Dziś można tu pracować, zarabiać, żyć!

Więcej możesz przeczytać w 26/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.