Honor bandyty

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rozmowa z RAFAŁEM CH., pseudonim Czarny, gangsterem odsiadującym wyrok w więzieniu w Goleniowie
Ewa Ornacka: - Policjanci i przestępcy zgodni są co do tego, że zrobił pan w gangu błyskawiczną karierę. Już na starcie powierzono panu kontrolę nad handlem narkotykami. Inni na taką pozycję pracują latami. Kto pomógł panu w "karierze"?
Rafał Ch.: - Kiedy ktoś nowy wchodzi do gangu, nikt nie robi mu prania mózgu, nie uczy fachu. Nie ma stanowisk, są jedynie konkretne zadania. Ja te zadania wykonywałem dobrze. Pozycja w grupie zależy od uznania szefa. Miałem to szczęście (a może nieszczęście), że znałem się na kilku rzeczach, na przykład na broni - na tle kumpli, którzy stare pistolety nazywali nowoczesnymi dziewięciomilimetrówkami, byłem naprawdę niezły w tych sprawach. Miałem też zalety praktyczne - potrafiłem pójść w nocy coś podpalić i zrobić to tak, aby za to nie siedzieć. Z narkotykami zacząłem sam, bez pomocy grupy. Historia jest banalna i właściwie nie mam się czym chwalić. Siedem lat temu chroniłem pewnego gościa, który miał sporo marihuany. Namówiłem dwóch kumpli, żeby ograbili go z towaru. Udało się. Koledzy podszyli się pod policjantów, mieli podrobione legitymacje. Wzięli od gościa trawę o wartości 70 mln starych złotych i jeszcze wyłudzili kilkanaście milionów nibyłapówki. Ten numer znałem z filmów. W gangu Marka K., pseudonim Oczko, byłem bardzo dobrym żołnierzem. Nikogo się nie bałem, ale też nikogo nie prowokowałem. Zorganizowałem handel narkotykami, umiałem się dogadać z dealerami, przyjąć pewną taktykę, aby interes się kręcił. Odpowiadałem za to. Nie jestem sentymentalny, ale dealerom, którzy dla mnie pracowali, radziłem, żeby nie sprzedawali towaru gówniarzom.
- Gangster z ludzką twarzą?
- W handlu narkotykami nie ma ludzkiej twarzy. To była część biznesu - dbałem o bezpieczeństwo. Tłumaczyłem dealerom: jeżeli dzieciak ma pieniądze, to znaczy, że ukradł. Jeśli ukradł, będzie miał problemy, a jeśli dzieciak będzie miał problemy, my też będziemy je mieli. Miałem najtańszy towar w Polsce. Nigdy go z niczym nie mieszałem, nie psułem. Wychodziłem z założenia, że skoro ktoś chce brać, niech bierze. Narkotyki to biznes, a ja byłem przestępcą dla pieniędzy, nie dla przyjemności. Jako szef brałem odpowiedzialność za swoich ludzi. Kiedy trafiali do aresztu, a ja byłem na wolności, opiekowałem się ich rodzinami, wysyłałem paczki, pieniądze. Robiłem wszystko, by wyciągnąć ich z aresztu. Udało mi się kupić protokół z przesłuchania jednego ze świadków incognito, który zeznawał przeciwko pracującemu dla mnie dealerowi. Pieniędzmi lub groźbami wpływałem na świadków, by wycofali swoje zeznania.
- Dealerzy uciekali z kraju, panicznie bojąc się złożenia obciążających pana zeznań. Do sądu przysyłali swoje matki, a te tłumaczyły, że ich synowie wolą się ukrywać za granicą, niż stanąć twarzą w twarz z Czarnym. Miał pan opinię bezwzględnego psychopaty.
- Z tym psychopatą to przesada. Handlarze bali się, ale pewnie sami nie wiedzieli czego. Owszem, łamałem ręce i nogi, ale gość zawsze wiedział, że chodziło wyłącznie o narkotyki. Nie miałem skrupułów, gdy w grę wchodziła sprawa. Ale nigdy nie poniżałem swoich ludzi, nikogo nie zabiłem.
- Uważa się pan za lepszego od swoich byłych kompanów?
- Nie. Tak jak oni jestem przestępcą. Na wolności, podobnie jak reszta grupy, byłem leszczem, któremu wiele rzeczy się wydawało. Imponowały nam artykuły w prasie na nasz temat, te wielkie słowa: mafia, karabiny, komandosi. Tak naprawdę niczym specjalnym nie różnimy się od przestępców z lat 60. Oni też działali w grupach, popełniali te same przestępstwa. Byli nawet twardsi od nas, bo wychowali się na wojnie. Jesteśmy przy nich chłopcami na posyłki, ale teraz inaczej się pewne sprawy nazywa, dorabia się ideologię do przestępczości - wszystko brzmi groźniej. Podejrzewam, że niektórzy moi byli koledzy całują swoje odbicie w lustrze. Tacy dziś czują się ważni. I nie jest istotne, że przestępca uważany za prawą rękę szefa myli DNA z zespołem rockowym. Wiedza nie jest potrzebna, żeby być bossem. Nie uważałem się za kogoś lepszego, ale nie dawałem się poniżać. W przeciwieństwie do wielu z nich byłem zdyscyplinowany. Uważałem, że bez tego nie można robić interesów. Zdyscyplinowanie nie oznacza uległości, przynajmniej nie w moim wypadku. Między mną a moim byłym szefem jest jedna podstawowa różnica: tu, w więzieniu, gdy on idzie na widzenie, musi wypinać klatkę, żeby wyglądać na silnego. Ja nie muszę tego robić. Bez tego jestem silny, chociaż nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby kogoś zabić.
- A wyrok za usiłowanie zabójstwa, który ma pan na koncie?
- Byłem wtedy bardzo młody. Nie ma się czym chwalić, bo daleko mi do płatnego zabójcy. Szkoda czasu na opowiadanie.
- Przecież taki wyrok to żaden wstyd w świecie przestępczym. Może dzięki niemu zdobył pan posłuch w środowisku narkotykowych handlarzy?
- Miałem siedemnaście lat i poszedłem z dziewczyną (ta dziewczyna jest teraz moją żoną) na koncert do klubu studenckiego, gdzie schodziło się alternatywne środowisko. Wtedy, podobnie jak dziś, nosiłem bardzo krótkie włosy. Wyglądałem na skina. W tym klubie nie lubiano skinów za "dym", który zrobili wcześniej. Dostałem lanie, ale ponieważ nie jestem w ciemię bity i wychowałem się na ulicy - broniłem się. Miałem przy sobie nóż. Jednego z napastników zraniłem w okolice serca. Potem zamiast uciec, grzecznie opowiedziałem wszystko policji. W gazecie opisano mnie jako przywódcę narodowych socjalistów, który w szale zmasakrował studenta. Z moim żydowskim pochodzeniem byłbym raczej żałosnym skinem. Prokurator żądał dla mnie dwunastu lat. Dostałem sześć, a odsiedziałem dwa i pół roku. Na takiej zasadzie zostałem gangsterem.
- Uchodzi pan za osobę, która złamała zasadę solidarności w zorganizowanej grupie przestępczej. Dlaczego zaczął pan sypać? Z zemsty?
- Więzienie nie było i nie jest dla mnie problemem. Jestem dorosły, wiedziałem, że za to, co robię, mogę siedzieć. Od momentu, gdy znalazłem się za kratami, przez dwanaście miesięcy byłem lojalny. A co oni na to? Okradali mnie, poniżali i jednocześnie wysyłali konfidentom paczki z żywnością, żeby ci przypadkiem na nich nie kapowali. Moi koledzy potraktowali mnie gorzej niż prostytutkę. Byłem dla nich nikim, uważali, że nie zakapuję, bo się boję, bo jestem frajerem. Sami jeździli ferrari, mercedesami, ale na lojalnego kumpla w zakładzie karnym żałowali dwustu złotych. Tylko tyle kosztuje paczka wysłana raz w miesiącu.
- Czego spodziewał się pan po ludziach z grupy, po swoim szefie?
- Nie miałem z nimi żadnej umowy. Jeżeli jednak ktoś uzurpuje sobie prawo do tego, by wydawać mi polecenia, powinien wiedzieć, że bierze na siebie odpowiedzialność za pewne rzeczy. Tyle robiłem dla swoich ludzi, że spodziewałem się tego samego. W sytuacji, gdy mój szef wypina się na mnie, ja przestaję być wobec niego lojalny, ponieważ przestaję go szanować. Dawałem mu ostrzeżenia, ale je zlekceważył. Któregoś dnia Oczko skrzyknął bandę i stanął pod murami szczecińskiego aresztu. Zaczął nawoływać, aby inni więźniowie kapowali na mnie za kapowanie. Tymczasem ja jeszcze słowa przeciwko niemu nie powiedziałem! Wtedy się wkurzyłem. Wysłałem do niego gryps: "Masz dwa miesiące, żeby mi zapłacić - 500 tys. DM albo będziesz siedział. Nie szanowałeś tego, co miałeś za darmo, więc musisz to sobie kupić". I co zrobił Oczko, gangster z pierwszych stron gazet? Nie próbował się dogadać ze mną, nie próbował nawet mnie zabić, tylko poszedł na policję! Poskarżył się, że żołnierz go szantażuje. Jak ja mam kogoś takiego szanować i kryć?
- Co dała panu współpraca z prokuraturą, skoro był pan już po wyroku za handel narkotykami? Przecież nie jest pan świadkiem koronnym, nikt nie podaruje panu wolności, nie zagwarantuje bezpieczeństwa.
- Prokurator Barbara Zapaśnik, która oskarżyła Marka K. i resztę, niczego mi nie obiecywała. Była wobec mnie uczciwa. To ja do niej poszedłem, zacząłem mówić z własnej woli. Zrobiłem to w momencie, gdy Oczko dzięki brudnym pieniądzom poczuł się bezkarny i zaczął zabijać. Niczego w zamian nie dostałem, zresztą niczego się wówczas nie spodziewałem. Wtedy było inne prawo, teraz jest inne. Nigdy nie stawiałem organom ścigania żadnych warunków, nie cwaniakowałem, nie targowałem się. Gdyby w Polsce rzeczywiście walczono z przestępczością zorganizowaną, to takim jak ja oferowano by coś w zamian. Teraz, kiedy w kilku innych procesach opowiadam o przestępstwach, które popełniałem na zlecenie, prokuratorzy prowadzący śledztwa mogliby zrobić ze mnie świadka koronnego. To, co miałbym do powiedzenia, nie byłoby tak ważne, jak moje wcześniejsze zeznania przeciwko przestępczości zorganizowanej. Koronny byłby premią, nagrodą za pomoc w zdemaskowaniu groźnego bandyty, rozbiciu gangu. Jeżeli nie zrobią ze mnie koronnego, to tylko dlatego, że szkoda im pieniędzy. Dla prokuratury jako instytucji jestem jeleniem, który za darmo powiedział więcej niż kilku koronnych razem wziętych. Mimo wszystko mam satysfakcję. To była moja zapłata za poniżenie. Nie ja złamałem zasady. Czuję pogardę do człowieka, dla którego pracowałem.
- Przez adwokatów negocjował pan z nim jednak warunki odwołania przed sądem wszystkich swoich zeznań złożonych w śledztwie. Ile miał pan za to dostać?
- Nie powiem, z kim w tej sprawie rozmawiałem, ale to prawda. Przyszedł do mnie człowiek i zaproponowano układ. Za określone pieniądze miałem się wypiąć na prokurator Zapaśnik i podczas procesu zrobić z siebie durnia. Jestem materialistą, spytałem więc, ile za to dostanę. Ten człowiek nie znał ceny. Spytałem tylko dlatego, że skręcało mnie z ciekawości. Zaraz jednak powiedziałem, że nie interesuje mnie taki numer. Nie robi się pewnych rzeczy. Nie po to tyle przeszedłem, żeby na jedno kiwnięcie Marka K. robić przysiady. Zresztą odcięcie się od zeznań w śledztwie było już niemożliwe. Pomyślałem jednak o tym, żeby oszukać szefa, wziąć od niego pieniądze. W tym czasie w Katowicach pojawił się świadek koronny zeznający w śledztwie przeciwko płatnym zabójcom Krakowiaka. Oczko był z nimi powiązany - zlecił zabójstwo Białorusina Wiktora Fiszmana, który wszedł mu w drogę. Koronny w pewnym sensie przebił mnie swoimi zeznaniami.
- Oskarżeni o liczne przestępstwa bandyci nazywają pana zawodowym świadkiem. Ich adwokaci podważają pana wiarygodność. Sugerują, że to, co pan mówi, to konfabulacje.
- Niech to wykażą przed sądem, w końcu biorą za to pieniądze. Jeżeli tego nie zrobią, wówczas okaże się, że ja, mitoman po zawodówce - jak mnie niektórzy nazywają - jestem lepszy niż cała ta palestra. Teraz już nie mam wyjścia, muszę zeznawać, muszę być konsekwentny, chociaż - powiem szczerze - niedobrze mi się robi od tego gadania. Kiedy wyszła sprawa zlecenia zabójstwa Białorusina, dostarczyłem prokuraturze zdjęcia, które na polecenie Marka K. robiłem Wiktorowi. Powiedziałem w sądzie, że mój były szef jest kiepskim seryjnym zabójcą. Tak właśnie uważam. Fiszman zginął tylko dlatego, że podczas nocy sylwestrowej jego ludzie pobili w hotelu naszych żołnierzy. Oczko wystawił nawet swojego przyjaciela, Arizonę, chociaż wierzę, że został do tego zmuszony przez ludzi, którym musiał wyrównać straty z nieudanego interesu. Uważam, że jeśli zabijać, to wszystkich, którzy na to zasłużyli, a jeżeli nie stać nas na to - nie robimy krzywdy nikomu. Zabijanie dla szpanu zasługuje tylko na pogardę. On pozbawił nas honoru. Z taką świadomością nie miałem żadnych oporów, by sypać. Niedawno zaczęły się kolejne procesy poszczególnych ludzi z gangu. Zarzuty wciąż są takie same: przynależność do związku przestępczego o charakterze zbrojnym, handel narkotykami, porwania dla okupu. Na jednej z rozpraw usłyszałem, jak doświadczony prawnik radził swojej młodszej koleżance, żeby nie zadawała mi więcej pytań: "On i tak obróci wszystko przeciwko twojemu klientowi". Myślę, że obrońcy moich dawnych kumpli powoli zaczynają rozumieć, że mnie nie można podejść. Ja mówię prawdę.
- Świat przestępczy wydał na pana wyrok. W wypadku zdrady w grę wchodzi tylko jedna kara...
- Wyeliminowanie mnie może zlecić tylko Oczko. Ma na to wystarczającą kasę z przemytu i prania brudnych pieniędzy. Poziom zorganizowanej przestępczości zależy od liczby zabójstw. To brutalne, ale to prawda. Jeżeli jest się bossem, trzeba zabijać. W przeciwnym razie jest się błaznem. Zabijanie i władza są jak narkotyk. Marek K. miał władzę, dlatego Fiszman został zabity, a nie pobity. Marek K. może także zabić mnie. Wyeliminować, ale nie złamać. Byłem blisko niego, widziałem, jak bez powodu poniżał ludzi. Nawet gdyby przystawił mi lufę do skroni, niczego bym nie żałował, nie odwołał. Nie ma we mnie strachu. Nie panikuję, bo nic to nie zmieni.
- Pod samochodem pana żony podłożono prawie pół kilograma materiału wybuchowego. Można mówić o wyjątkowym szczęściu, że ładunku nie odpalono. To też pana nie przestraszyło?
- Byłem zaskoczony, że odważyli się na coś takiego. Cokolwiek by się stało, ja nie zmieniłbym zdania. Tą bombą zaszkodzili jedynie sobie. Gdyby teraz coś złego przytrafiło się mojej żonie lub dziecku, byłby to dla nich gwóźdź do trumny.
- Niedługo mury więzienia przestaną pana chronić. W pewnych środowiskach mówi się, że intensywnie uczy się pan w celi francuskiego, że zamierza pan szukać schronienia w legii cudzoziemskiej. Co zamierza pan robić?
- Do legii mnie nie przyjmą, chyba że jako kucharza. Mam słaby wzrok - minus dwie dioptrie. Nawet w polskiej armii nie chcieliby mnie z takimi oczami. Przyznaję, szkolę swój francuski - mam w końcu dużo wolnego czasu i tylko ten język obcy znam. Nie planuję przyszłości. Dopiero gdy stąd wyjdę, rozejrzę się dookoła i zobaczę, jak będzie. Nie zamierzam uciekać. Realnie podchodzę do sprawy: znam zagrożenie i wiem, co mogę z tym zrobić. Straszenie mnie egzekucją nie ma dla mnie znaczenia. Być może zeznania, które złożyłem, rzeczywiście będą mnie kosztować życie, ale i tak na razie nie psuje mi to humoru. Jeżeli "Wprost" chce dobrze zilustrować rozmowę ze mną, zróbcie stop-klatkę z "Młodych wilków". To taki głupi film, w którym szefem handlarzy narkotyków był gość ze Szczecina o pseudonimie Czarny. Pod koniec filmu facet siedzi z kulką w czaszce. Jak wam wyjdzie ta stop-klatka - podpiszcie, że byłem autorem tego pomysłu.

Rozmawiała Ewa Ornacka
Więcej możesz przeczytać w 26/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.