Czy zachodni inwestorzy zagrażają suwerenności gospodarczej Rzeczypospolitej Polskiej?
Cudzoziemcy nie kupują na masową skalę polskich nieruchomości, nie rzucili się na mieszkania po uwolnieniu rynku mieszkaniowego, nie interesują się też zbytnio ziemią uprawną. W ubiegłym roku zagraniczne firmy kupiły zaledwie 4,7 tys. ha gruntów, czyli w sumie teren o powierzchni ponaddwukrotnie mniejszej niż jezioro Śniardwy. Osoby prywatne za wiedzą i zgodą MSWiA nabyły zaledwie 470 lokali. Skąd więc obawy przed wykupieniem Polski przez "obcy kapitał" czy żądania od Unii Europejskiej osiemnastoletniej ochrony polskich gruntów rolnych i lasów? - Budzenie lęku przed zachodnim kapitałem i prywatyzacją od dziesięciu lat jest wdzięcznym polem do uprawiania polityki - mówi Janusz Lewandowski. - Panicznie boimy się obcej kultury gospodarczej, zagranicznego właściciela i globalizacji gospodarki, a przed nią przecież trudno uciec.
Dziś wszystko może być wyprodukowane wszędzie. Kiedy spadają koszty transportu, a świat kurczy się coraz mocniej, nie ma czasu na debatowanie nad otwarciem kraju na zagranicznych inwestorów, gdyż tych "otwierających się" nie brakuje. Toczy się więc nie tylko walka o inwestycje, ale też wyścig z czasem. "Trzeba biec szybko, żeby stać w miejscu" - pisał Lester C. Thurow w "Przyszłości kapitalizmu". Nawet bogate Stany Zjednoczone, silne militarnie i posiadające wyjątkowe położenie geograficzne, tuż po wojnie, zamiast odizolować się od reszty świata (postulowali to niektórzy politycy), otworzyły się nań. W latach 60. Ameryka przyjmowała 35 proc. japońskiego eksportu. Dwadzieścia lat później do USA trafiała niemal połowa towarów pochodzących z azjatyckich wschodzących rynków. Kiedy japońskie firmy zaczęły przejmować tradycyjne amerykańskie marki i studia filmowe w Hollywood, wołano na alarm. Czy po latach ta inwazja zagranicznego kapitału zaszkodziła Ameryce i samym Amerykanom? Pod względem tempa wzrostu gospodarczego USA biją dziś wszelkie rekordy.
Skończyła się era regulacji biznesu przez rządy narodowe. Działalność przenosi się tam, gdzie nie jest sterowana. Czy w tej sytuacji Polska może obejść się bez zagranicznego kapitału, skoro jej własny dopiero się tworzy? Poza tym jak odróżnić firmę polską od zagranicznej? Czy za "obcy" kapitał uznać trzeba przedsiębiorstwo, które ma zagranicznego właściciela, czy raczej to, którym kieruje zachodni zarząd lub dyrektor?
- Współczesny kapitał nie zna granic. Etykieta wysyłkowa jednego z amerykańskich producentów elektroniki informuje: "wykonano w jednym lub w kilku spośród następujących krajów: Korea, Hongkong, Malezja, Singapur, Tajwan, Tajlandia, Indonezja lub Filipiny. Dokładny kraj pochodzenia jest nieznany". Nikt zresztą nie zamierza tego dociekać, bo jak często się zastanawiamy, skąd pochodzi producent pasty do zębów, której używamy? Czy kiedykolwiek kupując lodówkę lub telewizor, kierujemy się pochodzeniem towaru, czy raczej bierzemy pod uwagę jakość i cenę? - pyta Andrzej Lubowski, stypendysta Fulbrighta na Uniwersytecie Stanforda i w Centrum Woodrow Wilsona w Waszyngtonie, dziś odpowiedzialny za planowanie strategiczne Visy w Stanach Zjednoczonych. - Niech przedmiotem naszej narodowej dumy będzie muzyka Pendereckiego i filmy Wajdy, a nie to, czy właścicielem fabryki kafelków pod Radomiem jest Polak, czy Włoch. O tym, że krajowego kapitału brakuje, świadczy choćby sytuacja wielu fabryk nie mających pieniędzy na nowe maszyny albo bogata ponoć Warszawa, która nie dysponuje funduszami na budowę mostów mogących rozładować korki. Dopóki nie ma realnej alternatywy dla kapitału zagranicznego, dopóty przeciwstawianie się jego napływowi oznacza skazywanie się na zwolnienie rozwoju gospodarczego lub wręcz stagnację. Jeśli przyhamujemy lub zastopujemy proces poprawy konkurencyjności polskiej gospodarki, pozostaje wprowadzanie barier importowych, popadanie w coraz większe zadłużenie albo - co najbardziej prawdopodobne - jedno i drugie - dodaje Lubowski.
- Polskie firmy nie mają kapitału, a rzekomo wielkie oszczędności Polaków są ekonomicznym mitem, gdyż nasze społeczeństwo żyje na kredyt - twierdzi Rafał Antczak z Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych. - Firmy, w wypadku których zbyt długo zwlekano z rozpoczęciem prywatyzacji, często tracą na wartości, więc zalążek kapitału narodowego maleje. Paradoksalnie dopływ zachodnich pieniędzy do nie doinwestowanych polskich banków budzi kontrowersje i polityczne spory, a przecież przez sześć lat zamknięcia sektora bankowego dla zachodnich inwestorów nic się w tej branży nie zmieniło.
Zastrzyk solidnego kapitału może nawet upadające przedsiębiorstwa zamienić w dobrze prosperujące firmy. W sierpniu 1992 r. amerykański koncern International Paper Co. za 150 mln USD kupił 80 proc. akcji Zakładów Celulozowo-Papierniczych w Kwidzynie. Amerykanie zainwestowali też 175 mln USD w modernizację zakładu, dzięki czemu produkcja wzrosła o ponad 50 proc., a eksport z 8 proc. zwiększył się do ponad połowy produkcji. Dziś International Paper Kwidzyn SA jest jednym z najnowocześniejszych zakładów papierniczych w Europie, eksportuje swoje wyroby między innymi do Anglii, Niemiec i Włoch. Przedsiębiorstwo stało się też największym sponsorem regionu. Za ponad 4,5 mln USD firma wybudowała stację uzdatniania wody dla Kwidzyna, ufundowała centrum komputerowo-językowe i sprzęt medyczny za 0,5 mln USD. Rozwój zakładu spowodował, że w Kwidzynie powstało ponad 4 tys. małych prywatnych firm oraz trzy wyższe uczelnie. Dzięki staraniom związków zawodowych działających w International Paper Kwidzyn SA honorowe obywatelstwo miasta otrzymał Janusz Lewandowski, który zadecydował o sprzedaży zakładu Amerykanom.
W Kostrzynie Lewandowski zadecydował o sprzedaży upadających Kostrzyńskich Zakładów Papierniczych szwedzkiemu koncernowi Trebruk AB. Za 80 proc. akcji Szwedzi zapłacili symboliczną sumę 800 tys. starych złotych. Jednocześnie zobowiązali się jednak spłacić długi zakładu (27 mln USD) i zainwestować w firmę 55 mln USD. Kostrzyn Paper zatrudniający ok. 1,7 tys. osób jest dziś największym pracodawcą w mieście. W 1999 r. jego przychody osiągnęły 517 mln zł, a 60 proc. produkcji zostało sprzedane za granicą.
W 1991 r. włoski koncern stalowy Lucchini kupił 51 proc. akcji Huty Warszawa, zobowiązując się zainwestować w modernizację zakładu 162 mln euro. Dzięki tym środkom huta podwoiła możliwości produkcyjne i należy dziś do nowocześniejszych zakładów tej branży w Europie. Tymczasem dwie największe polskie huty - Katowice i Sendzimira - których jeszcze nie udało się sprywatyzować, nie mają powodów do dumy.
W latach 90. z Huty Katowice musiało odejść ponad 7 tys. ludzi, w tym roku planowane jest zwolnienie 1,5 tys. osób. Na modernizację przestarzałego zakładu potrzeba przynajmniej miliarda dolarów. Najprawdopodobniej w Katowicach zainwestuje British Steel. Jeśli jednak negocjacje z Anglikami nie zakończą się sukcesem, huta będzie musiała ograniczyć produkcję i zwolnić kolejne 2,5 tys. osób. Prywatyzacja krakowskiej Huty Sendzimira w ogóle stoi pod znakiem zapytania. Konsorcjum Voest Alpine i Hoogovensa, z którym prowadzono negocjacje, ostatecznie zrezygnowało z udziału w prywatyzacji; inwestorzy uznali, że na polskiej stali trudno będzie im zarobić.
Od lat kontrowersje wzbudza prywatyzacja Fabryki Samochodów Małolitrażowych w Bielsku-Białej. Z raportu pokontrolnego NIK wynika, że w umowie sprzedaży zakładu popełniono wiele błędów, które naraziły skarb państwa na straty. Prawda jest jednak taka, że gdy w maju 1992 r. FIAT przejmował FSM, nikt inny nie był zainteresowany fabryką, która od 20 lat produkowała ten sam model samochodu, była obciążona długami w wysokości 17 bln starych złotych i stała na krawędzi bankructwa. Włosi zobowiązali się zainwestować w polskie zakłady 800 mln USD i gruntownie unowocześnili produkcję, dzięki czemu FSM (obecnie Fiat Auto Poland) nie tylko nie zbankrutował, ale jest największym polskim eksporterem. Włosi zainwestowali już więcej, niż wcześniej deklarowali.
O względnym sukcesie można mówić w wypadku prywatyzacji Stoczni Gdańskiej. Kolebkę "Solidarności" próbowano sprywatyzować przez całe lata 90. Inwestora miał "załatwić" prezydent Wałęsa, a później kolejni prominentni politycy. Ostatecznie w 1996 r. sąd ogłosił upadłość stoczni, której zadłużenie uniemożliwiało otrzymanie kredytów na bieżącą produkcję. We wrześniu 1998 r. zakład został sprzedany za 115 mln zł Trójmiejskiej Korporacji Stoczniowej, kontrolowanej przez Stocznię Gdynia, która zobowiązała się zainwestować w Gdańsku prawie 90 mln zł w ciągu pięciu lat. Po prawie dwóch latach działania w nowej formule Stocznia Gdańska zatrudnia ok. 3 tys. pracowników, którzy dzięki kontraktowi na budowę 18 masowców dla niemieckich armatorów mają zapewnioną pracę do końca 2001 r.
Przykładem przedziwnej dbałości o "interes narodowy" była działalność polityków i liderów zakładowej "Solidarności" w toruńskim Tormięsie. Gdy w 1998 r. właściciele Tormięsu ZM Sokołów zapowiedzieli, że chcą zamknąć starą fabrykę i za 60 mln zł wybudować nową, w zakładzie zawrzało. "Solidarność" rozpoczęła okupację zakładu, która trwała w sumie 414 dni. Strajkujących popierało Radio Maryja, krytykujące "złodziejską prywatyzację", oraz prawicowi posłowie: Anna Sobecka (Nasze Koło), Adam Słomka (KPN-OP) i Roman Giedrojć z AWS. Dziś zakład, który zatrudniał przed strajkiem 400 osób, praktycznie nie istnieje. Pozostały po nim dwa puste budynki, komin fabryczny i zwały gruzu.
- Zagraniczny kapitał mógłby być zagrożeniem, gdyby inwestował wyłącznie w jedną dziedzinę gospodarki. Również wówczas, gdyby przejmował krajowego monopolistę i zaczynał dyktować ceny na rynku wewnętrznym. Takich sytuacji w Polsce nie obserwujemy. Nie pytajmy więc o to, czy zagraniczny kapitał jest nam potrzebny, lecz o to, gdzie chcieli-byśmy go widzieć, w jakie branże powinien inwestować - przekonuje Andrzej Lubowski. - Nie ma inwestorów dobrych i złych, są tylko trafione lub chybione inwestycje, a nacjonalizm gospodarczy odchodzi w niepamięć. Zachodni kapitał nie jest panaceum ani gwarancją na dobrobyt, ale w sytuacji Polski to potencjalnie ważne narzędzie rozwoju. Należy tylko wiedzieć, jak się nim posługiwać.
Dziś wszystko może być wyprodukowane wszędzie. Kiedy spadają koszty transportu, a świat kurczy się coraz mocniej, nie ma czasu na debatowanie nad otwarciem kraju na zagranicznych inwestorów, gdyż tych "otwierających się" nie brakuje. Toczy się więc nie tylko walka o inwestycje, ale też wyścig z czasem. "Trzeba biec szybko, żeby stać w miejscu" - pisał Lester C. Thurow w "Przyszłości kapitalizmu". Nawet bogate Stany Zjednoczone, silne militarnie i posiadające wyjątkowe położenie geograficzne, tuż po wojnie, zamiast odizolować się od reszty świata (postulowali to niektórzy politycy), otworzyły się nań. W latach 60. Ameryka przyjmowała 35 proc. japońskiego eksportu. Dwadzieścia lat później do USA trafiała niemal połowa towarów pochodzących z azjatyckich wschodzących rynków. Kiedy japońskie firmy zaczęły przejmować tradycyjne amerykańskie marki i studia filmowe w Hollywood, wołano na alarm. Czy po latach ta inwazja zagranicznego kapitału zaszkodziła Ameryce i samym Amerykanom? Pod względem tempa wzrostu gospodarczego USA biją dziś wszelkie rekordy.
Skończyła się era regulacji biznesu przez rządy narodowe. Działalność przenosi się tam, gdzie nie jest sterowana. Czy w tej sytuacji Polska może obejść się bez zagranicznego kapitału, skoro jej własny dopiero się tworzy? Poza tym jak odróżnić firmę polską od zagranicznej? Czy za "obcy" kapitał uznać trzeba przedsiębiorstwo, które ma zagranicznego właściciela, czy raczej to, którym kieruje zachodni zarząd lub dyrektor?
- Współczesny kapitał nie zna granic. Etykieta wysyłkowa jednego z amerykańskich producentów elektroniki informuje: "wykonano w jednym lub w kilku spośród następujących krajów: Korea, Hongkong, Malezja, Singapur, Tajwan, Tajlandia, Indonezja lub Filipiny. Dokładny kraj pochodzenia jest nieznany". Nikt zresztą nie zamierza tego dociekać, bo jak często się zastanawiamy, skąd pochodzi producent pasty do zębów, której używamy? Czy kiedykolwiek kupując lodówkę lub telewizor, kierujemy się pochodzeniem towaru, czy raczej bierzemy pod uwagę jakość i cenę? - pyta Andrzej Lubowski, stypendysta Fulbrighta na Uniwersytecie Stanforda i w Centrum Woodrow Wilsona w Waszyngtonie, dziś odpowiedzialny za planowanie strategiczne Visy w Stanach Zjednoczonych. - Niech przedmiotem naszej narodowej dumy będzie muzyka Pendereckiego i filmy Wajdy, a nie to, czy właścicielem fabryki kafelków pod Radomiem jest Polak, czy Włoch. O tym, że krajowego kapitału brakuje, świadczy choćby sytuacja wielu fabryk nie mających pieniędzy na nowe maszyny albo bogata ponoć Warszawa, która nie dysponuje funduszami na budowę mostów mogących rozładować korki. Dopóki nie ma realnej alternatywy dla kapitału zagranicznego, dopóty przeciwstawianie się jego napływowi oznacza skazywanie się na zwolnienie rozwoju gospodarczego lub wręcz stagnację. Jeśli przyhamujemy lub zastopujemy proces poprawy konkurencyjności polskiej gospodarki, pozostaje wprowadzanie barier importowych, popadanie w coraz większe zadłużenie albo - co najbardziej prawdopodobne - jedno i drugie - dodaje Lubowski.
- Polskie firmy nie mają kapitału, a rzekomo wielkie oszczędności Polaków są ekonomicznym mitem, gdyż nasze społeczeństwo żyje na kredyt - twierdzi Rafał Antczak z Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych. - Firmy, w wypadku których zbyt długo zwlekano z rozpoczęciem prywatyzacji, często tracą na wartości, więc zalążek kapitału narodowego maleje. Paradoksalnie dopływ zachodnich pieniędzy do nie doinwestowanych polskich banków budzi kontrowersje i polityczne spory, a przecież przez sześć lat zamknięcia sektora bankowego dla zachodnich inwestorów nic się w tej branży nie zmieniło.
Zastrzyk solidnego kapitału może nawet upadające przedsiębiorstwa zamienić w dobrze prosperujące firmy. W sierpniu 1992 r. amerykański koncern International Paper Co. za 150 mln USD kupił 80 proc. akcji Zakładów Celulozowo-Papierniczych w Kwidzynie. Amerykanie zainwestowali też 175 mln USD w modernizację zakładu, dzięki czemu produkcja wzrosła o ponad 50 proc., a eksport z 8 proc. zwiększył się do ponad połowy produkcji. Dziś International Paper Kwidzyn SA jest jednym z najnowocześniejszych zakładów papierniczych w Europie, eksportuje swoje wyroby między innymi do Anglii, Niemiec i Włoch. Przedsiębiorstwo stało się też największym sponsorem regionu. Za ponad 4,5 mln USD firma wybudowała stację uzdatniania wody dla Kwidzyna, ufundowała centrum komputerowo-językowe i sprzęt medyczny za 0,5 mln USD. Rozwój zakładu spowodował, że w Kwidzynie powstało ponad 4 tys. małych prywatnych firm oraz trzy wyższe uczelnie. Dzięki staraniom związków zawodowych działających w International Paper Kwidzyn SA honorowe obywatelstwo miasta otrzymał Janusz Lewandowski, który zadecydował o sprzedaży zakładu Amerykanom.
W Kostrzynie Lewandowski zadecydował o sprzedaży upadających Kostrzyńskich Zakładów Papierniczych szwedzkiemu koncernowi Trebruk AB. Za 80 proc. akcji Szwedzi zapłacili symboliczną sumę 800 tys. starych złotych. Jednocześnie zobowiązali się jednak spłacić długi zakładu (27 mln USD) i zainwestować w firmę 55 mln USD. Kostrzyn Paper zatrudniający ok. 1,7 tys. osób jest dziś największym pracodawcą w mieście. W 1999 r. jego przychody osiągnęły 517 mln zł, a 60 proc. produkcji zostało sprzedane za granicą.
W 1991 r. włoski koncern stalowy Lucchini kupił 51 proc. akcji Huty Warszawa, zobowiązując się zainwestować w modernizację zakładu 162 mln euro. Dzięki tym środkom huta podwoiła możliwości produkcyjne i należy dziś do nowocześniejszych zakładów tej branży w Europie. Tymczasem dwie największe polskie huty - Katowice i Sendzimira - których jeszcze nie udało się sprywatyzować, nie mają powodów do dumy.
W latach 90. z Huty Katowice musiało odejść ponad 7 tys. ludzi, w tym roku planowane jest zwolnienie 1,5 tys. osób. Na modernizację przestarzałego zakładu potrzeba przynajmniej miliarda dolarów. Najprawdopodobniej w Katowicach zainwestuje British Steel. Jeśli jednak negocjacje z Anglikami nie zakończą się sukcesem, huta będzie musiała ograniczyć produkcję i zwolnić kolejne 2,5 tys. osób. Prywatyzacja krakowskiej Huty Sendzimira w ogóle stoi pod znakiem zapytania. Konsorcjum Voest Alpine i Hoogovensa, z którym prowadzono negocjacje, ostatecznie zrezygnowało z udziału w prywatyzacji; inwestorzy uznali, że na polskiej stali trudno będzie im zarobić.
Od lat kontrowersje wzbudza prywatyzacja Fabryki Samochodów Małolitrażowych w Bielsku-Białej. Z raportu pokontrolnego NIK wynika, że w umowie sprzedaży zakładu popełniono wiele błędów, które naraziły skarb państwa na straty. Prawda jest jednak taka, że gdy w maju 1992 r. FIAT przejmował FSM, nikt inny nie był zainteresowany fabryką, która od 20 lat produkowała ten sam model samochodu, była obciążona długami w wysokości 17 bln starych złotych i stała na krawędzi bankructwa. Włosi zobowiązali się zainwestować w polskie zakłady 800 mln USD i gruntownie unowocześnili produkcję, dzięki czemu FSM (obecnie Fiat Auto Poland) nie tylko nie zbankrutował, ale jest największym polskim eksporterem. Włosi zainwestowali już więcej, niż wcześniej deklarowali.
O względnym sukcesie można mówić w wypadku prywatyzacji Stoczni Gdańskiej. Kolebkę "Solidarności" próbowano sprywatyzować przez całe lata 90. Inwestora miał "załatwić" prezydent Wałęsa, a później kolejni prominentni politycy. Ostatecznie w 1996 r. sąd ogłosił upadłość stoczni, której zadłużenie uniemożliwiało otrzymanie kredytów na bieżącą produkcję. We wrześniu 1998 r. zakład został sprzedany za 115 mln zł Trójmiejskiej Korporacji Stoczniowej, kontrolowanej przez Stocznię Gdynia, która zobowiązała się zainwestować w Gdańsku prawie 90 mln zł w ciągu pięciu lat. Po prawie dwóch latach działania w nowej formule Stocznia Gdańska zatrudnia ok. 3 tys. pracowników, którzy dzięki kontraktowi na budowę 18 masowców dla niemieckich armatorów mają zapewnioną pracę do końca 2001 r.
Przykładem przedziwnej dbałości o "interes narodowy" była działalność polityków i liderów zakładowej "Solidarności" w toruńskim Tormięsie. Gdy w 1998 r. właściciele Tormięsu ZM Sokołów zapowiedzieli, że chcą zamknąć starą fabrykę i za 60 mln zł wybudować nową, w zakładzie zawrzało. "Solidarność" rozpoczęła okupację zakładu, która trwała w sumie 414 dni. Strajkujących popierało Radio Maryja, krytykujące "złodziejską prywatyzację", oraz prawicowi posłowie: Anna Sobecka (Nasze Koło), Adam Słomka (KPN-OP) i Roman Giedrojć z AWS. Dziś zakład, który zatrudniał przed strajkiem 400 osób, praktycznie nie istnieje. Pozostały po nim dwa puste budynki, komin fabryczny i zwały gruzu.
- Zagraniczny kapitał mógłby być zagrożeniem, gdyby inwestował wyłącznie w jedną dziedzinę gospodarki. Również wówczas, gdyby przejmował krajowego monopolistę i zaczynał dyktować ceny na rynku wewnętrznym. Takich sytuacji w Polsce nie obserwujemy. Nie pytajmy więc o to, czy zagraniczny kapitał jest nam potrzebny, lecz o to, gdzie chcieli-byśmy go widzieć, w jakie branże powinien inwestować - przekonuje Andrzej Lubowski. - Nie ma inwestorów dobrych i złych, są tylko trafione lub chybione inwestycje, a nacjonalizm gospodarczy odchodzi w niepamięć. Zachodni kapitał nie jest panaceum ani gwarancją na dobrobyt, ale w sytuacji Polski to potencjalnie ważne narzędzie rozwoju. Należy tylko wiedzieć, jak się nim posługiwać.
Więcej możesz przeczytać w 27/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.