Historia na arenie

Historia na arenie

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rozmowa z RIDLEYEM SCOTTEM, reżyserem
Kinga Dębska: - Krytycy wróżą pańskiemu najnowszemu filmowi "Gladiator" sukces rangi "Titanica".
Ridley Scott: - Stronię od tego typu wróżb, ponieważ wiele razy się na nich zawiodłem. Poza tym trudno mi mieć do własnego filmu stosunek pragmatyczny, skoro obejrzałem go setki razy w różnych fazach produkcji. Jeżeli oczekuję sukcesu frekwencyjnego, to tylko dlatego, że fabułę zorganizowaliśmy wokół właściwie skomponowanych postaci. Reszta była w rękach techników. Tak zresztą jest w wypadku każdego hitu ekranowego.
- Film jest bardzo wyrazisty, pełen brutalnych scen walki pokazanych w bliskich planach.
- Pierwszym reżyserem, który doskonale pokazał sceny bitwy, był Kurosawa. W "Siedmiu samurajach" przedstawił fizyczny aspekt okrucieństwa: kiedy nadchodzi atak, nie widać akcji, tylko jej druzgocące efekty. Od tamtej pory kino wynalazło wiele sposobów pokazywania bitwy, do których widz jest przyzwyczajony. Problem polega na tym, że bohaterowie stają się mniej ważni niż sama walka. Nie chciałem szokować ludzi. Nie chciałem ich odciągać od akcji.
- Imponujące wrażenie robią sceny bitew wojsk rzymskich z Germanami.
- Od strony logistycznej było to przedsięwzięcie gigantyczne. Sama ekipa techniczna liczyła aż 400 osób. Żeby obniżyć koszty, początkowo zamierzaliśmy nakręcić większość kluczowych scen w okolicach Bratysławy. Przypadkowo okazało się jednak, że Brytyjska Komisja Leśna przeznaczyła do wycięcia las w okolicy lotniska Gatwick. Powiedzieliśmy im: "Wyręczymy was, spalimy ten las".
- A jak wygląda prawda historyczna w pańskim filmie?
- Historia starożytnego Rzymu jest bardzo dobrze zbadana, udokumentowana niemal w każdej dziedzinie - od funkcjonowania dynastii poprzez zwyczaje ludzi. Faktem jest, że Marek Aureliusz miał syna Commodusa i córkę Lucillę. Wiadomo także, że syn nie był w pełni władz umysłowych. Dokładnie nie znamy jego schorzenia, ale pewne jest, że Commodus przeskoczył pewnego razu barierkę dzielącą go od areny, na której było 350 osób i tysiąc dzikich zwierząt, oraz że malował swoje ciało na kolor złoty. Albo był bardzo dobrym własnym agentem reklamowym, albo poważnie chorował.
- Zależało panu na psychologicznym pogłębieniu postaci, mimo że historia opowiedziana w filmie jest z gatunku popularnych. Odtwarzający postać Grachusa Derek Jacobi ma już doświadczenie w tego typu rolach - grał Klaudiusza w telewizyjnym serialu "Ja, Klaudiusz".
- Nigdy nawet o tym nie napomknął. Derek Jacobi jest niezwykle skromny. To wspaniały aktor. Jego rola nie była pierwszoplanowa, więc też się nie narzucał. Podczas zdjęć z jego udziałem chodził smutny. Zapytałem, czy coś mu dolega, a on na to: "Czy Grachus ma się z czego cieszyć?". Reżyser po nakręceniu ujęcia, które jest dobre, przechodzi do następnego i jest już emocjonalnie gdzie indziej. Inaczej jest z aktorami.
- Dlaczego obsadził pan w roli cesarzowej jeszcze mało znaną Connie Nielsen?
- Ze względu na jej warunki fizyczne. Gdyby Connie żyła w Egipcie, byłaby królową jak Kleopatra, ale w Rzymie było to niemożliwe. Współpracowało mi się z nią dosyć trudno, gdyż znała historię starożytnego Rzymu znacznie lepiej niż ktokolwiek z mojego otoczenia. Gładko weszła w tę rolę.
- Obsadzenie Joaquina Phoeniksa w roli cesarza Commodusa to także interesujący pomysł.
- Joaquin dotychczas grywał zbuntowanych nastolatków i na kimś tak spontanicznym właśnie nam zależało. Aktor teatralny ma w małym palcu rytm, tempo, w jakim gra. I widzowie od razu rozpoznają aktorskiego wygę, który wie, jak się poruszać na scenie. Poza tym Joaquin nie bardzo wierzył w siebie na planie, co jeszcze bardziej potęgowało wrażenie niepewności, jaka emanować powinna z tej postaci.
- Jakie efekty specjalne zastosowano w filmie? Czy naprawdę dla potrzeb produkcji zbudowano Koloseum?
- Sukces w tej dziedzinie osiąga się wtedy, gdy widz nie wie, w którym momencie kończy się filmowanie realnego planu, a zaczyna praca komputera. Do "Gladiatora" efekty komputerowe zrobiła londyńska firma The Mill. Jest około stu takich ujęć. Na przykład w początkowej scenie bitwy Germanów z Rzymianami były bardzo proste efekty. Graficy dobudowali palący się dom, dołożyli 16 tysięcy zapalonych strzał w locie. Resztę nakręciliśmy. Ponieważ nie dysponowaliśmy nieskończoną liczbą statystów, tylko kilkuset osobami, przesuwaliśmy ich z miejsca na miejsce. Potem to złożyliśmy na komputerze i wyglądają jak 20 tysięcy żołnierzy.
W scenach kręconych w Rzymie nie stosowaliśmy efektów specjalnych. Najczęściej korzystaliśmy z nich w ujęciach w Koloseum, które powstały na Malcie. Było nas stać na zbudowanie tylko 40 proc. obiektu. Precyzyjne planowanie umożliwiło takie filmowanie, aby na komputerze można było wygenerować pozostałe 60 proc. Dzięki replikowaniu obrazów i niewidocznemu łączeniu ich z żywymi ludźmi zrobiliśmy ponadtrzydziestotysięczną widownię. Kręciliśmy panoramę w kącie pełnym (360 stopni) i dzięki temu nikt się nie orientuje, co jest prawdziwe, a co zrobione na komputerze. Graficy zrobili także olbrzymie velarium ocieniające trybuny.
- O ile skrócił pan ostateczną wersję "Gladiatora" po pokazie dla producentów?
- Na ich życzenie wyciąłem 15 minut. Chodziło o zlikwidowanie teatralności niektórych scen, zwiększenie dynamiki. Ale umieściłem te 15 minut w wersji wydawanej na DVD.

Więcej możesz przeczytać w 27/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.

Rozmawiał: