Wścielki i weterani

Wścielki i weterani

Dodano:   /  Zmieniono: 
Teatr, który opuszcza własny budynek, czyni z widzów chwilową, lecz prawdziwą wspólnotę
Estrada, namiot cyrkowy, zbocza jeziora, ulice i place miasta, sale i dziedzińce zamkowe, szkolne podwórko - rozproszone widowiska na festiwalu Malta tworzą krąg, który wciąga widzów.
Dziesiąta, jubileuszowa Malta znów dała szansę przemyślenia kilku rzeczy na nowo. Już pierwszy spektakl, choć rozgrywał się w teatralnej salce, odsyłał do tego, co na zewnątrz. Próbę sztuki młodego, zaledwie 26-letniego autora, Przemysława Wojcieszka, zatytułowaną "Zabij ich wszystkich", w cyklu prezentacji dzieł nowej dramaturgii polskiej (m.in. Olgi Tokarczuk i Andrzeja Stasiuka) zorganizowało Centrum Dramaturgii Teatru Polskiego w Poznaniu, a Malta wpisała w swój program. Teatrem Polskim od niedawna kierują dwaj młodzi reżyserzy Paweł Łysak i Paweł Wodziński, zwolennicy promowania współczesnej dramaturgii. W Warszawie ich realizacje sztuk zachodnich młodych wściekłych budziły wściekłość i oburzenie publiczności, a to znaczy, że kogoś obchodziły. I - co znamienne - sprowokowały protest zatroskanych o moralność ludu i jego teatru władz miasta, które (w osobie Julii Pitery) chętne były zakazać grania. Władze Poznania powierzyły zaś Łysakowi i Wodzińskiemu teatr od dawna leżący i śpiący, i wolno wierzyć, że tego nie pożałują. Utworzenie Centrum Dramaturgii i sztuka Przemysława Wojcieszka świadczą o tym, że chodzi o sprawy ważne, nie tylko o teatr, ale o życie. Temat został wzięty z życia, jego pretekstem stało się zabójstwo chłopca przez policjanta w Słupsku. Z zewnątrz dobiegają odgłosy ulicznych demonstracji. W zamkniętym pokoju siedzą młodzi ludzie, czekając na pieniądze zarobione na handlu rurami. Ich rozmowa o rzeczywistości, w której żyją, o niefartownym miejscu, jakie w niej zajmują, odsłania ich poczucie klęski, zeszmacenia, rozpacz, cynizm. Wśród nich jedna szlachetna, prawa dziewczyna, ale i ona niewiele może pomóc. To już nie są nasi trzydziestokilkuletni yuppie, którzy świetnie się usadowili po wygranej rewolucji. Bohaterowie Wojcieszka to następna fala - ci, dla których pozostały gorsze miejsca, a i tych za mało.
O tym, że nie wszystko, co szlachetne, jest dobre, można się było przekonać podczas spektaklu "Alicja w podziemiu" chilijskiego El Teatro del Silencio, opowiadającego na kanwie "Alicji w krainie czarów" o męczeństwie narodu chilijskiego. Rzecz działa się w cyrku, pod namiotem, przy bardzo głośnej muzyce. Artyści straszyli pomalowanymi twarzami, pokraczną nadekspresją ruchów, bawili akrobacją za trzy grosze. Alicja biegała z symbolicznie czerwoną szkatułką, zjawili się Marks, Che Guevara, a wreszcie Pinochet. Trudno zgadnąć, skąd artyści dowiedzieli się, że Alicja była komunistką, ale ze spokojem można powiedzieć, że przedstawienie było czystym kiczem. Czy był więc niepotrzebny? Pewnie tak, ale komu - po pierwsze - ten zły spektakl szkodzi? A po drugie - czasem dobrze zobaczyć coś złego, żeby dostrzec różnicę, docenić to, co dobre. A po trzecie - plewy też są potrzebne do zbudowania takiego otwartego festiwalu jak Malta. Wreszcie - nie brakowało również odbiorców, którym to się podobało, i ja ich nie potępiam.
I dlatego - mimo niezbyt olśniewającego poziomu większości przedstawień - nie uważam obecnego festiwalu za stracony. Istotna jest bowiem klasa artystyczna, ale najważniejsi są tu widzowie. A publiczność na Malcie jest młoda, zapalona, pełna siły w tłumnym przepychaniu się, by zobaczyć spektakl. Wydaje się, że nawet jeśli w przedstawieniach nie odnajduje siebie, jest tak otwarta, by skorzystać także ze sztuki lat minionych. I tak połamaniem kości groziły próby dostania się na Battery Dance Company z Nowego Jorku, zespołu powstałego w 1976 r. Występ na przyzwoitym poziomie, choć przedstawienie pozbawione było żaru, demonstrował łagodnie nowoczesny taniec sprzed pięćdziesięciu lat z dawnej epoki Marty Graham z akompaniamentem równie łagodnie nowoczesnej muzyki przypominającej filmową ilustrację. Szczere śmiechy rozbrzmiewały na satyrycznym "Homlecie" śląskiego Teatru Korez, który stroił sobie żarty raz lepsze, raz gorsze z sytuacji trzydziestolatków w naszym teatrze - z wyraźnym wskazaniem na Krzysztofa Warlikowskiego, reżysera "Hamleta" w warszawskich Rozmaitościach. Także "Kosiarza III - rzecz o tolerancji" zespołu Unia Teatr Niemożliwy młodzi oglądali w ciszy, deszczu i skupieniu, choć były to dziesiąte wody po dobrej, starej Akademii Ruchu, pierwszym bodaj teatrze, jaki w podłych latach minionych wyszedł na ulicę.
Dziś teatr uliczny, który nie jest ani wynalazkiem naszego wieku, ani tym bardziej lat ostatnich, nie będąc też (jak jeszcze niedawno) politycznym protestem, odgrywa nową, doniosłą rolę - nie do przecenienia. Jako antidotum na siedzenie w domu przed telewizorem, jako viagra budząca spontaniczność w kontaktach międzyludzkich i życzliwość człowieka dla człowieka. Jeśli gapimy się nie tylko na to samo (telewizja), ale również gapimy się razem, w tym samym miejscu, powstaje z tego chwilowa, ale prawdziwa wspólnota, która może się przerodzić w coś bardziej stałego i większego, gdy doświadczenie to zapadnie w nas głęboko. Weterani Wrocławskiego Festiwalu Teatru Otwartego z lat 60. wiedzą coś o tym, a przecież trudno powiedzieć, by wtedy prezentowano wielką sztukę, przeważnie była to amatorszczyzna.
Na Malcie w ciągu trzech dni wystawiono dwa przedstawienia godne miana prawdziwej sztuki, co jest średnią nie do pogardzenia w porównaniu na przykład ze średnią dobrych premier choćby w teatrach warszawskich. Rzecz pierwsza to "Zahories" ("Wodni wróżbici") hiszpańskiego zespołu Senza Tempo. Jego założyciele - tancerka Ines Boza i aktor Carlo Mallol - spotkali się na warsztatach prowadzonych przez członków trupy Piny Bausch, twórczyni słynnego teatru tańca. I widać, jak wiele się nauczyli. Na pustynnym obszarze, białej płachcie posypanej piaskiem znajdują się gdzieniegdzie karłowate drzewka. Dwaj mężczyźni i kobieta, między którymi gwałt, rozpacz, zemsta i miłość, i próby wzajemnej opieki, pijaństwo, znęcanie się i bijatyka, obnażanie i odziewanie, płacz i szyderczy śmiech, łowienie na wędkę rybki w akwarium, obrona rybki i jej adoracja, i łapanie drugiego na wędkę, i przygotowanie do egzekucji, czym kończy się spektakl - mężczyzna z czarną przepaską na oczach stoi i czeka na to, co nastąpi. Słychać muzykę i wicher pustyni, na której spotyka się - niczym w ciemnym lesie życia i nieświadomości - tych troje. Jest groźnie i smutno, strasznie i melancholijnie jak w wersetach Koheleta, mówiącego, że nasz świat duchowy jest stary i nie wiadomo, co z nim będzie. W tym smutku jest kojące piękno, bo artyści wyrażają go czystym, pełnym poezji językiem ciała. Mową, w której panuje zrodzona z sublimacji zwykłego życia, odrealniona-uświęcona realność jak w języku Piny Bausch. Jest w "Zahories" rozpoznanie natury ludzkiej, dające pokrzepienie, choć obraz to niewesoły. Od artystów płynie ku widzom wielkie skupienie, niemal modlitwa. Z tego rodzi się jakieś katharsis, mimo wszystko odpuszczenie, odkupienie...
Wielką nagrodę tegorocznej Malty zostawiłam na koniec, choć wręczono ją publiczności już pierwszego wieczoru.
Buena Vista Social Club z Kuby. O tym nie chce się pisać, o tym trzeba śpiewać i tańczyć. Podczas koncertu rozpierzchnął się gdzieś samotny tłum, a neurotyczna osobowość naszych czasów ze wstydu dała nogę. Ludziom oczy się śmiały, ciała podrygiwały i gęby się rozdziawiały w uśmiechu. A przecież ujęli nas samą sztuką, bez jakichkolwiek sztuczek nowoczesnych czy ponowoczesnych, nie udawali, że są młodzi i że nie są z prowincji. Nie kokietowali naiwnością, bo artyści z nich wyszkoleni, żadnego powrotu do natury czy wzruszenia prymitywem. Przynieśli nam sztukę pierwszorzędną tout court. Ta wspaniała grupa z Rubenem Gonzalesem (ur. w 1919 r.), fenomenalnym pianistą, istnym Horovitzem samby, z kubańską Edith Piaf, czyli Omarą Portuondo, i Ibrahimem Ferrerem (ur. w 1927 r.), śpiewającymi tak, że młodzi wyjce mogliby pozazdrościć, ma największy z darów - dawania i wzbudzania radości. W tym musi tkwić tajemnica zdumiewającej młodości tych starców. Po tym olśnieniu ludzie wychodzili z rozmarzonymi, szczęśliwymi twarzami. Czy nie tak być powinno zawsze po wyjściu z teatru, koncertu?

=
Więcej możesz przeczytać w 28/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.