Polski Tytanic

Dodano:   /  Zmieniono: 
Polacy i Niemcy organizują wycieczki do wraku promu "Jan Heweliusz", na którym siedem lat temu zginęło 55 osób
Agencje oferują transport statkiem, dwa dni podwodnej penetracji i wyżywienie. Chętnych nie brakuje, szefowie niektórych firm w zamian za wykupienie wycieczki obiecują klientom butelkę rumu z barku bosmana. Kto ma prawo do podwodnego cmentarza i kto nie potrafi go uszanować?

Turyści coraz częściej penetrują wraki zatopionych na Bałtyku statków

Wrak polskiego promu leży na niemieckich wodach terytorialnych, czyli jest własnością Niemiec. W wypadku zginęli Polacy, Austriacy, Norwegowie, Szwedzi i Czesi. Była to największa katastrofa w historii polskiej floty handlowej i dlatego o tragedii wciąż pamiętają nie tylko rodziny ofiar. Czy w tej sytuacji powinno się zakazać zwiedzania wraku? Spory trwają, jednak podczas wakacji moralne rozterki nie przeszkadzają w robieniu biznesu. Wręcz przeciwnie - zachęcają ciekawskich.
"Heweliusz" zatonął w pobliżu wyspy Rugia. Już kilka miesięcy po wypadku pojawili się tam niemieccy nurkowie, zwiedzali prom i prowadzili specjalistyczne szkolenia dla amatorów zatopionych skarbów. Polacy widzieli ponoć, jak spod wody wynoszone są skrzynki z alkoholem i towary z tirów ("Heweliusz" był promem kolejowo-samochodowym). Dziś turystyka związana z penetracją wraku staje się coraz popularniejsza, w fachowych pismach regularnie zamieszczane są ogłoszenia oferujące krótką wyprawę za 150 marek. Jednorazowo na każdy statek wykupuje bilety od kilku do 40 osób. W słoneczne wakacyjne dni w miejscu, gdzie leży prom, jest niemal tak tłoczno jak nad Morskim Okiem.
- Jeśli ktoś nurkuje, by wydobyć wartościowe przedmioty, to jest zwykłą hieną. Z drugiej strony, nikt nikomu nie może zabronić spacerów; ani po cmentarzu, ani po byłym obozie koncentracyjnym, ani po wraku leżącym na dnie - uważa Zbigniew Szumiła, szef specjalistycznego magazynu "Nurkowanie".
- Nie można wykluczyć, że jakiś nieodpowiedzialny amator ograbi lub zniszczy wrak. I nie dotyczy to tylko "Heweliusza", ale setek wraków w samej Zatoce Gdańskiej i kilkunastu tysięcy na całym polskim wybrzeżu. Z drugiej strony, większość tych obiektów to statki z lat 70., najdalej 40. Nie przedstawiają wielkiej wartości historycznej ani materialnej. Tymczasem pracownicy Urzędu Morskiego stale utrudniają turystykę podwodną; najchętniej wydaliby całkowity zakaz nurkowania - mówi Ludwik Kromer, zawodowo zajmujący się nurkowaniem. Na początku wakacji Urząd Morski wystosował zarządzenie, w którym informuje, że organizatorzy wszystkich wypraw do wraków mają się zameldować co najmniej dwa tygodnie przed wypłynięciem oraz podać cel i termin ekspedycji.
- Wielu nurków, szczególnie tych z małym doświadczeniem, wyznaje zasadę: "co znajdę na dnie, to moje" - uważa Iwona Pomian z Centralnego Muzeum Morskiego. - Z wraku ORP "Wicher" zabrano srebrną tablicę pamiątkową, którą szybko sprzedano kolekcjonerowi z południa kraju. Działko bojowe kanonierki zatopionej w pobliżu Helu stoi na podwórku jednej z trójmiejskich firm organizujących podwodne wyprawy. Niektórzy polscy turyści nawet z XVI-wiecznego wraku leżącego u wybrzeżu Holandii wynosili charakterystyczne ołowiane pieczęcie. Nurkowania nie należy zabraniać, ale też trudno pozostawić je bez jakiegokolwiek nadzoru.
Prom "Heweliusz" budzi dodatkowe emocje - jest wrakiem ogromnym, spoczywającym na dnie od niedawna i stosunkowo łatwo dostępnym; mogą go zobaczyć nawet nurkowie z niewielkim doświadczeniem. Kryje ponadto ładunki samochodów ciężarowych i wagony kolejowe. - Leży na lewej burcie na głębokości 24 metrów. Aby go dotknąć, wystarczy zejść 10 metrów pod powierzchnię morza. Tiry powyginane są jak zapałki, a samochody i wagony wyglądają, jakby zostały zmielone w wielkiej pralce. Penetrować można pokład kolejowy, samochodowy. Widziałem między innymi naczepę chłodni na szwedzkich numerach rejestracyjnych - opowiada Tomasz Stopyra, pośredniczący w sprzedaży wycieczek na "Heweliusza". - Kabiny pasażerskie, które mogą budzić najwięcej emocji, praktycznie nie istnieją, zostały zmiażdżone. Wynosić też już nie ma czego, bo wrak był mocno spenetrowany przez marynarkę wojenną, która po wypadku szukała zwłok.
Bałtyk i wszystkie inne morza świata to jeden wielki cmentarz. Szacuje się, że przez dwa tysiące lat zatonęło około miliona jednostek. Najwięcej na popularnym szlaku z Europy do Ameryki. Zanim władze morskich państw zorientowały się, że ich wody kryją nie tylko stal i ludzkie szczątki, ale też wartościowe skarby, które przy zastosowaniu nowoczesnej techniki można wydobywać na powierzchnię, na penetracji wraków zbijano majątki. W 1985 r. ze statku zatopionego na Morzu Chińskim wydobyto 120 sztabek złota i porcelanę. Poszukiwacz Mel Fisher odkrył wrak kryjący srebro, diamenty i złote naczynia warte kilkaset tysięcy dolarów. Hurbert Humphreys penetrował hiszpański żaglowiec, wraz z którym zatonęło 40 ton złota i srebra. W końcu skuszeni poszukiwacze zaczęli wykorzystywać coraz droższe środki, nawet prywatne łodzie podwodne, a władze zaczęły wprowadzać ograniczenia. Kongres USA zastrzegł dla władz stanowych wszystkie wraki, jakie leżą w promieniu pięciu mil od brzegu.
"Time" opublikował listę najcenniejszych wraków, które nadal czekają na swoich odkrywców. Miliard dolarów wart jest ładunek parowca "Central America", który zatonął 250 km od wybrzeży Karoliny. Równie cenny jest towar, jaki wiózł osiadły na mieliźnie w pobliżu wysp Bahama hiszpański statek "Nuestra Seńora de la Maravillas". Portugalski żaglowiec z XVI wieku wart jest kilka miliardów dolarów. Wielka Armada, hiszpańska flota wojenna, która została zdziesiątkowana w pobliżu Irlandii, hiszpański galeon "San Diego" spoczywający u wybrzeży Filipin czy słynny "Titanic" leżący na trudno dostępnej głębokości - w tych wypadkach wartość zachowanego ładunku jest bezcenna. Na Pacyfiku w pobliżu atolu Truk znajduje się wielkie cmentarzysko 400 japońskich samolotów i 70 okrętów. Traktowane jest niemal jak park narodowy - nie można stamtąd niczego wynosić, ale wolno nurkować i oglądać. Na Bałtyku takich kosztowności trudno się spodziewać, ale nim zatonął "Heweliusz", uwaga nurków skupiała się na wraku "Wilhelma Gustloffa", który został zatopiony w 1945 r.
Na początku lat 90. Niemcy w oficjalnej nocie dyplomatycznej poprosili, by Polacy uszanowali cmentarzysko, jakim jest wrak "Wilhelma Gustloffa". Od tego czasu Urząd Morski nie wydaje zezwoleń na zwiedzanie statku. Mimo to wiele wypraw dociera tam bez przeszkód, w niemieckiej prasie specjalistycznej ukazują się komercyjne oferty. - Dlaczego nam nie pozwala się nurkować na "Gustloffie", a "Heweliusz" stoi otworem dla wszystkich chętnych? Niemiecki wrak nie jest przecież cmentarzyskiem, bo zanim statek poszedł na dno, ludzie zdążyli się ewakuować na łodzie ratunkowe, które dopiero później powywracały fale. Prom "Heweliusz" natomiast szedł na dno razem z załogą - mówi Grzegorz Bernaciak z firmy organizującej kursy nurkowania na morzu i w okolicy wraków.
- Niemcy łatwo namówili polskie władze, by te nie wydawały zezwoleń na penetrację "Gustloffa". Powoływali się na uszanowanie podwodnego cmentarzyska. Jestem niemal pewien, że nie chodzi tu jednak o szacunek dla ofiar, lecz o pieniądze - mówi Jerzy Janczukowicz, poszukiwacz, który do wraku "Gustloffa" nurkował wielokrotnie. - Mimo iż tuż po katastrofie wrak penetrowali Rosjanie, do dziś pozostają tam miejsca nie tknięte. Niemieccy nurkowie liczą, że w przyszłości - być może wówczas, gdy wejdziemy do Unii Europejskiej - sami będą mogli dobrać się do tego, co tam leży. Nikt nie wie, co naprawdę kryje wrak, ale wszyscy pamiętają, że przygotowując ucieczkę z Gdańska, Niemcy ładowali na statek wszystko, co najcenniejsze.
Więcej możesz przeczytać w 31/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.