Ożywianie mumii

Dodano:   /  Zmieniono: 
Światowe kino szuka recepty na hit sezonu
Dalsze ciągi "Mission Impossible" czy "Mumii", kolejne superprodukcje w typie "Gladiatora", dokrętka o Flintstonach - tymi produktami Hollywood próbuje wykreować nową formułę dorocznego hitu. Jego zadaniem jest zmobilizować w skali globu publiczność równie liczną i stałą jak ta, którą w latach 80. ściągały kolejne przygody Rambo czy Indiany Jonesa. Tego lata na ekranach kolejna seria przymiarek.
Jedyną postacią kulturową, gwarantującą na ekranie stały sukces, pozostaje ciągle James Bond, i to mimo że de facto należy on do epoki "zimnej wojny". Trwają jednak usilne próby, by w jego miejsce podstawić widowni inny serial filmowy. Zrekapitulujmy najciekawsze.
Przymiarka pierwsza polega na przemontowaniu wszystkich składników, które się sprawdziły i naklejenie na nich nalepki nowego produktu. W miejsce Bonda o nienagannej, jakby wyjętej z magazynu fryzjerskiego fizjonomii Pierce’a Brosnana, śmiało wkracza inny przystojniak - Tom Cruise. W dodatku odkurza "film szpiegowski" - gatunek, którego (nie licząc przygód 007) kino w dobie rozprężenia od lat już nie traktuje poważnie. Jego pierwsza "Mission Impossible" - a był tu zarówno głównym wykonawcą, jak i producentem - w czasie tzw. weekendu otwarcia przebiła "Park Jurajski". W produkcję filmu wytwórnia Paramount Pictures zaangażowała ponad 70 mln dolarów, ale inwestycja zwróciła się w ciągu pierwszych pięciu dni projekcji. Tak jak Bond, Cruise również zamierza występować w trybie serialowym: nie dość, że kanwą scenariusza "Misji" był cykl telewizyjny z lat 60., relacjonujący zmagania wywiadów ponad "żelazną kurtyną", to i ona sama zaczyna obrastać w ciągi dalsze. W sierpniu obejrzymy "Mission Impossible 2". Słusznie: skoro już bohater uzyskał wyrazistość, zasługuje na to, by przypominać go w regularnych odstępach przez kilka lat. W dodatku reżyser, Brian De Palma, też spec od filmowego recyclingu, miesza tu konwencje szpiegowskie z najrozmaitszych półek: obok scen tradycyjnych aż do bólu, w rodzaju rozpoznawania się szpiegów przez wymianę hasła, po zakradanie się do naszpikowanego elektroniką centrum danych CIA. A w grze są jeszcze popisy cyrkowe w przestrzeni pomiędzy rozpędzonym pociągiem i helikopterem, odpowiedniki poczciwego pościgu samochodowego. W rezultacie widz otrzymuje szpiegowskiego przekładańca - czuje się w sposób niemęczący rozerwany umysłowo, ponieważ współtropi wtyczkę w CIA, i czysto wizualnie, na jego oczach, cyrk łagodnie przechodzi w efektowne popisy pirotechniczne. Rzecz wygląda imponująco, jak wiele podobnych składanek, ale ma także wszystkie ich wady.
Przede wszystkim brak sprężyny dramatycznej w postaci wyrazistego czarnego charakteru. Skorumpowany urzędnik wysokiego szczebla, nawet w taśmowo kręconych produkcjach, to postać z głębokiego tła. Do roli przekonujących przeciwników dawno już urośli nadinteligentni psychopaci o pasjach terrorystycznych. Niektórym aktorom, jak Gary’emu Oldmanowi w "Leonie zawodowcu" czy Denisowi Hoperowi w filmie "Speed - niebezpieczna prędkość", udało się nawet wykreować w tym zakresie małe poematy sztuki aktorskiej. Przeciwnika Bonda odtwarzali aktorzy tej miary, co Max von Sydow. Tu natomiast mamy banalnego "kreta", który w żaden sposób nie równoważy talentów głównego bohatera. Z tym wiążą się słabości narracyjne. Napięcie w filmie tego typu powinno falować jak sinusoida - w Bondzie za sekwencje relaksu odpowiedzialne bywały kobiety przygodne, "Q" oraz Many Penny. Reżyser "Mission" wykorzystuje do tego celu spacery, banalne pogaduszki i podróż publicznymi środkami transportu. Blade. Tyle że trudno się spodziewać lepszych efektów, gdy producent zaakceptował dopiero czwartą wersję scenariusza. Ten w trakcie przeróbek zyskał kilka nowych scen batalistycznych, ale stracił styl.
Metodą "na turystę" miejsce dorocznego hitu sensacyjnego próbują zająć dla siebie producenci "Mumii 2". Zeszłego lata jako widzowie pierwszej części dyptyku mogliśmy ich pomysł na masową frekwencję zdekodować bez kłopotu. Przede wszystkim powoływanie się na szlachetnych przodków. Mumia, przynajmniej od czasu występu w tej roli niezapomnianego Borisa Karloffa, ma w kinie ugruntowaną tradycję. Podobnie awanturniczy archeolog. Tylko że proste zsumowanie jednego i drugiego podmiotu wykonawczego to za mało. I tu na plan "Mumii" wkracza elektronika, która sprawia, że na ekranie jest wszystkiego dużo: parada antycznych szkieletów po ulicy dwudziestowiecznego Kairu, nagłe wyroje skarabeuszy, podrywające się w jednej chwili burze piaskowe, szarańcza wyfruwająca na życzenie z chodzących zwłok. Obok tego tradycyjny zasób efektów: osuwające się na penetratorów antycznych budowli sufity pułapki, walące się na bohaterów kamienne miasta - a to tylko początek litanii. I paradoks. Bohaterowie są zagrożeni z każdej strony przez dywizje złych mocy, a my wcale się o nich nie boimy. Te siły o cechach kataklizmu wcale nie przerażają. Tymczasem strach lubi mieć wielkie oczy - zło najbardziej fotogeniczne jest wtedy, gdy czai się w mroku. Ale producenci nie po to wyłożyli ogromne pieniądze na efekty specjalne, by było je widać mało dokładnie, więc straszydła paradują w całej okazałości. I tu właśnie nadmiar obraca się przeciw samemu sobie - jeszcze jedna pułapka więcej, jeszcze jeden kościotrup nie zwiększą podziwu widza. Godzinę projekcji bez straty wrażeń może przedrzemać. W fabule tkwi jednak nuda znacznie bardziej dotkliwa. Oto bowiem biali archeologowie w filmie kręconym pod koniec XX wieku wnoszą kaganek oświaty w pełne zabobonu życie prymitywnych ludów bytujących w Egipcie. Po pierwsze, ośmieszają się tą swoją kolonialną postawą, mając za plecami takie dzieło ludzkiego geniuszu jak piramidy, a po drugie pozostają strasznie staroświeccy - jakby nic nowego nie zaszło w myśleniu na temat wzajemnego związku cywilizacji od czasów "Robinsona Crusoe" Daniela Dafoe.
Trzecim sposobem na przejęcie schedy po Bondzie jest zespolenie wszystkich atrakcji wokół "gwiazdy przewodniej". Mel Gibson nadaje się do tego wprost idealnie - niemal rok po roku od prawie piętnastu lat ("Zabójcza broń" i kontynuacje) występuje właśnie w roli "ludowego Jamesa Bonda", prostego detektywa, małego rabusia lub finansowego krętacza, który staje do walki z przestępcami, jakich produkuje "miejska dżungla". Zeszłoroczna "Godzina zemsty" z jego udziałem to, owszem, gładko nakręcona antologia scen z życia miejskiego przestępcy, tyle tylko że ów rabuś bywa zdradzony w trybie, do jakiego przyzwyczaiły nas powieści Chandlera, mści się jak chandlerowski bohater i wygłasza sentencje jak postać z "czarnego kryminału". W rezultacie otrzymujemy dziełko kryminalno-sentymentalne, z przewagą tego drugiego żywiołu. W młodszej od "Godziny" o dwa lata "Teorii spisku" naszą uwagę ogniskuje weteran tajnych służb poddany praniu mózgu, decydujący się zemścić na tych, którzy odebrali mu życiorys i osobowość. W "Okupie" jest załamanym tatą, stającym do nierównej walki z porywaczami własnego synka. Ta wyliczanka ról mówi sama za siebie: kłopot z Melem Gibsonem polega na tym, że jak na następcę Bonda zbyt wiele przeżywa. Poza tym Gibson rozmywa się w rozumieniu repertuarowym. Zdradza bowiem pociąg do kobył historycznych. Po eposie z dziejów Szkocji w tym sezonie najął się jako gwiazdor filmu "Patriota", relacjonującego fragment "rewolucji amerykańskiej". Generalnie rzecz biorąc, z taką szczerą, pogodną twarzą trudno uchodzić za "egzekutora". Zamiast respektu budzi współczucie i sympatię. Widz aż się unosi na fotelu, by podejść, wesprzeć go, pokrzepić i umocnić. A czy to wypada, żeby awangarda antyterroryzmu pozwalała się klepać po plecach?
Więcej możesz przeczytać w 31/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.