Strategia dla przyszłości

Strategia dla przyszłości

Dodano:   /  Zmieniono: 
Mamy szansę prześcignięcia krajów Europy Zachodniej bez potrzeby ich doganiania



Coraz konkretniejsze testowanie smaku integracji z Unią Europejską nie nastraja polskich elit zbyt optymistycznie. Unia jest wprawdzie wyborem strategicznym dla przeważającej ich części, ale brakuje żywego, silnego przekonania, że akces stanie się dla Polski dźwignią rozwojową. W postawie tej tkwi pewien sceptycyzm dotyczący faktycznych możliwości wyboru drogi rozwojowej przez nasz kraj i obawa, że wprawdzie przystąpienie do unii jest konieczne ze względów ekonomicznych i strategicznych, ale raczej idziemy tam, by zająć pozycję członka drugiej lub nawet trzeciej kategorii, który nie ma większego pola manewru i niestety musi się podporządkować interesom silniejszych.
Takie rozumowanie jest całkowicie nietrafne. W rzeczywistości po sukcesie pierwszej dekady Polska ma realną możliwość wyboru przyszłości - znalazła się na rozstaju dróg. Albo pójdzie za ciosem i zbuduje w ciągu drugiej dekady taki mechanizm instytucjonalno-rozwojowy, który pozwoli jej w trzeciej dekadzie nawet prześcignąć rozwinięte kraje Europy, albo spocznie na laurach, przyjmując gorszą, choć łatwiejszą orientację instytucjonalno-rozwojową i wyląduje - zgodnie z własnym życzeniem i oczekiwaniem - jako kraj o uzupełniającym typie gospodarki, trwale pozostającym w tyle (pod względem technologicznym) w stosunku do europejskiego centrum.
O tym, którą z tych dróg pójdziemy, przesądzą trzy wybory. Pierwszy to wybór orientacji instytucjonalnej: czy zdecydujemy się na kontynentalną (mniej rynkową), czy raczej anglosaską (bardziej rynkową). Drugim będzie wybór charakteru polityki rozwojowej: czy konsekwentnie postawimy na model rozwojowy zorientowany na przyszłość, czyli na innowacyjność, na produkcję bazującą na wiedzy i kapitale ludzkim, czy też wybierzemy model "konformistyczny", obsługujący przede wszystkim istniejące struktury i interesy zarówno w Polsce, jak i u naszych zachodnich sąsiadów.
Trzecim zasadniczym wyborem będzie sposób wykorzystania wielkiego bogactwa Polski, jakim jest wyż demograficzny, który w ciągu następnych sześciu, siedmiu lat będzie osiągał wiek produkcyjny:
czy stworzymy tym rocznikom szansę przekształcenia Polski w kraj przodujący w zakresie technologii informacyjno-telekomunikacyjnych, czy też doprowadzimy do zmarnowania tego wspaniałego zasobu, skazując młodych ludzi na wysokie bezrobocie lub emigrację.
Polska ma niepowtarzalną szansę prześcignięcia krajów Europy Zachodniej niejako bez ich doganiania, czyli bez wiernego powielania ich drogi rozwoju. Szansę tę stwarza rewolucja informacyjno-telekomunikacyjna, globalizacja przepływów kapitałowych, a także niekorzystna struktura demograficzna i relatywnie mało efektywny ład instytucjonalny w tych krajach. Tempo, w jakim rozwijają się technologie informacyjno-telekomunikacyjne, powoduje, że są one absorbowane niemal w tym samym czasie i w Europie Zachodniej i w Polsce. Kraje zachodnie - opóźnione o dwa, trzy lata w stosunku do USA - też są jeszcze na początku budowy społeczeństwa informacyjnego. A sukces jest tu uzależniony przede wszystkim od społecznej szybkości uczenia się. Ta z kolei zależy w dużej mierze od wieku uczących się. Społeczeństwa młode mają szansę znacznie szybciej przystosować się do epoki Internetu i lepiej wykorzystać jej możliwości niż społeczeństwa starsze. Polska ma pod tym względem - dzięki wyżowi demograficznemu - ogromną przewagę komparatywną. Żaden inny kraj europejski nie dysponuje takim strategicznym zasobem. Europa Zachodnia jest znacznie starsza i będzie się nadal starzeć w przyspieszonym tempie. Pozostaje tylko pytanie, czy zdołamy tę przewagę wykorzystać. Zależy to między innymi od tego, czy - mimo swoistego reformowstrętu - zdołamy szybko przeprowadzić zasadniczą reformę szkolnictwa wyższego oraz sektora nauki i techniki. Tę reformę zostawiliśmy sobie niejako na deser transformacji, ale z punktu widzenia przyszłości jest to danie główne. W tej dziedzinie mamy klasyczny paradoks postsocjalistycznego sektora usług społecznych - z jednej strony, sfera ta wymaga doinwestowania, z drugiej zaś, w obecnym kształcie jest na tyle źle zorganizowana i nieefektywna, że wzrost nakładów nie przekłada się na większy społeczny pożytek. Potrzebna jest radykalna zmiana nawiązująca do rozwiązań amerykańskich, a nie zachodnioeuropejskich, które także są mało efektywne. Konieczny jest wyraźny krok w stronę urynkowienia i demokratyzacji tych struktur, odejście od średniowiecznego, całkowicie kontrproduktywnego systemu stopni i awansów naukowych, będącego jądrem tradycyjnego ustroju szkół wyższych, ustroju nieadekwatnego do potrzeb. Bogate kraje Europy Zachodniej mogą tolerować mało efektywny system szkolnictwa wyższego, nas na to nie stać. Musimy jak najszybciej wprowadzić więcej bodźców, konkurencji i dynamizmu i dać szanse awansu ludziom młodym.
Oprócz zasadniczej reformy szkolnictwa wyższego oraz sektora nauki i techniki musimy zbudować zintegrowany, pragmatycznie zorientowany system kształcenia ustawicznego na dużą skalę. Stałe podnoszenie kwalifikacji i umiejętności powinno być naszym faktycznym priorytetem, znajdującym odzwierciedlenie zarówno w nakładach publicznych i prywatnych (co już się dzieje), jak i w krzewionym systemie wartości. Nawet największy sukces w budowaniu wydajnego systemu kształcenia nie wystarczy jednak, by odnieść sukces rozwojowy, by zdyskontować naszą przewagę demograficzną. Do tego potrzebna jest anglosasko zorientowana polityka instytucjonalna i przyszłościowo polityka rozwojowa. Inaczej mówiąc, potrzebujemy ciągle więcej rynku, lepszego rynku, sprawniejszego państwa, rozwoju infrastruktury technicznej i ekonomicznej, rozwoju krajowego i regionalnych systemów innowacyjnych. Swoista ucieczka do przodu jest nam potrzebna nie tylko ze względów rozwojowych, ale i po to, by wyjść cało z pewnego szczególnego splotu wyzwań, przed którymi stoimy.
Jeszcze nie dokończyliśmy budowy sprawnych mechanizmów rynkowych, a już musimy otwierać naszą gospodarkę i poddać się testowi konkurencji międzynarodowej. Jeszcze nie uporaliśmy się z fazą dezagraryzacji, a już musimy sprostać wymogom fazy postindustrialnej. Jeszcze nie stworzyliśmy klasy średniej, a już zaczynamy odczuwać wpływ globalizacji dzielącej społeczeństwo według formuły 20:80, w której nie ma miejsca na klasę średnią. Jeszcze nie zdążyliśmy zrestrukturyzować wypaczonej przez poprzedni ustrój gospodarki (górnictwo, hutnictwo, rolnictwo, PKP) i usług społecznych (oświata, służba zdrowia), a już na rynek pracy zaczyna wchodzić ów wielki wyż demograficzny, dający w ciągu najbliższych siedmiu lat wzrost liczby osób w wieku produkcyjnym o 1,2 mln. Hiszpania przygotowywała się do członkostwa w Unii Europejskiej przez wiele lat, my musimy to zrobić przez dwa, trzy lata, akceptując wynikające z tego różnego rodzaju szoki dostosowawcze. To, co inni robili przez kilkanaście lub kilkadziesiąt lat, my musimy zrobić przez lat kilka.
Jak w ciągu najbliższych trzech, czterech lat przejść przez to ucho igielne i zachować korzystniejszą z szans rozwojowych? Wystarczy pobieżne spojrzenie na jakość funkcjonowania rynków dóbr i usług oraz czynników produkcji, by stwierdzić, jak wielkie rezerwy dla dobrobytu narodowego tkwią w ich
modernizacji i poprawie. Jedynie hasłowo można wskazać na źle funkcjonujący rynek rolny (brak grup producenckich i giełd rolnych), zmonopolizowane i nieefektywne rynki paliwowo-energetyczny, telekomunikacyjny oraz usług lotniczych i kolejowych, ciągle nie odblokowany rynek mieszkań (socjalne czynsze) czy mało dojrzały rynek kapitałowy, pozbawiony segmentu kapitału ryzyka. W kontekście czekającego nas wzrostu napięć na rynku pracy szczególnie negatywne znaczenie mają regulacje kodeksowe, ograniczające elastyczność czasu i form pracy oraz płacy minimalnej. Trzeba by wprowadzić instytucję dobrowolnych umów o pracę, pozostawiającą pracodawcy i pracobiorcy znacznie większy niż teraz margines swobody kształtowania relacji między nimi. Związki zawodowe powinny zmienić filozofię działania, przechodząc od obrony konkretnych zatrudnionych - co i tak
będzie mało skuteczne - do wspierania szans pracowników na elastycznym rynku pracy. Jeśli naprawdę chcemy silnej polskiej gospodarki, musimy zaakceptować i sprzyjać migracjom terytorialnym i zawodowym. Nie możemy się też zżymać na terytorialną nierównomierność aktywności gospodarczej. Europę Zachodnią - dzięki jej nagromadzonym wcześniej zasobom - stać na obronę różnych status quo. My musimy być elastyczni.
Jest oczywiste, że w kraju położonym w środku Europy i przez ponad 40 lat PRL zarażanym wirusem postaw rewindykacyjno-roszczeniowych nie stworzymy wiernej kopii modelu amerykańskiego. Nie jest to również możliwe ze względu na obowiązek przejęcia całego tzw. dorobku prawnego unii. Wydaje się
jednak, że - biorąc pod uwagę nasz wrodzony indywidualizm i chłopskie pochodzenie, tudzież ujawnione już w poprzedniej dekadzie zdolności adaptacyjne - możemy się pokusić o zbudowanie w Polsce gospodarczego modelu środkowoatlantyckiego, który byłby czymś pośrednim między modelem kontynentalnym a amerykańskim.
Ogromne rezerwy rozwojowe tkwią nie tylko w gospodarce, ale także w państwie, w sektorze publicznym. Tu również gołym okiem widać możliwość racjonalizacji organizacji i zarządzania, a w efekcie obniżenia kosztów i poprawy jakości usług publiczno-administracyjnych. Sektorowi temu ciągle brak elementarnej transparencji i dyscypliny budżetowej. Miliardy złotych "chodzą" poza rzeczywistą kontrolą parlamentu. Nie wykorzystujemy potencjału regionalizacji. Jeśli natomiast dotychczasowe trendy się utrzymają, nie będziemy mieli ani Polski resortowej, ani samorządowej, lecz rządzoną regułami klientyzmu. Nasza strategia rozwojowa nie może być ani funkcją oczekiwań Brukseli, ani potrzeb gospodarczych krajów Europy Zachodniej. Nie możemy jej budować, zaczynając od pytania, na co mogą być przeznaczone unijne środki pomocowe. Najpierw powinniśmy określić swoje priorytety rozwojowe na poziomie kraju, regionów i gmin, a później przymierzyć się do absorbcji środków unijnych. Warto też pamiętać, że we współczesnym świecie kapitał finansowy nie stanowi już istotnej bariery rozwoju. Jest go na świecie dużo i cechuje go wielka mobilność. To kapitał finansowy płynie do miejsc nagromadzenia kapitału ludzkiego, a nie odwrotnie. Nowe pokolenie może zbudować nową, dynamiczną gospodarkę opartą na technologiach informacyjnych i Internecie. Irlandia w ciągu kilkunastu lat z kraju relatywnie zacofanego stała się w wielu dziedzinach państwem lepiej rozwiniętym niż Wielka Brytania. Możemy być Irlandią środkowo-wschodniej Europy, co nie oznacza, że powinniśmy dokładnie kopiować jej drogę. Patrząc z perspektywy przełomu dekad, można powiedzieć, że najgorsze jest już za nami, ale najtrudniejsze jeszcze przed nami. Nadchodząca dekada nie przyniesie oddechu po trudach dziesięciolecia transformacji. Będzie to dekada nauki, potu i modernizacji. Albo będziemy zmierzać do gospodarki pierwszorzędnej, zdolnej do osiągania wysokiej wartości dodanej i innowacyjności, albo do gospodarki drugorzędnej, bazującej na niskich płacach i zmuszonej do wysokiej stopy oszczędzania, technologicznie odtwórczej, zawsze nieco opóźnionej. Wybór zależy tylko od naszej woli, a w szczególności od woli elit politycznych. Dyskusja o przyszłości Polski ma teraz znaczenie kluczowe. Każdego polityka musimy więc pytać, jaką ma wizję Polski. Również członkowie klasy politycznej powinni sami sobie zadawać pytanie, w jakiej Polsce chcieliby żyć jako emeryci: w kraju będącym tanim podwykonawcą zleceń europejskiego centrum, czy w Polsce współkreującej postęp cywilizacyjny. Nie ma jednak wątpliwości, że urządzanie Polski - chociażby w części dla młodych pokoleń - jest politycznie bardzo trudne. Interesy i elektoraty polityków są związane z istniejącymi, a nie przyszłymi strukturami gospodarczymi. Być może jedyną nadzieją pozostaje polski "romantyzm rynkowy" i siła społeczeństwa obywatelskiego.


Więcej możesz przeczytać w 1/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.