Skansen imperium

Dodano:   /  Zmieniono: 
Brytyjscy lordowie nie zamierzają bez walki odejść do lamusa historii
Czy w polskim parlamencie mogłaby istnieć izba wyższa, której członkowie nie byliby wyłaniani w wyborach, ale zasiadali w niej z racji urodzenia, sprawowanego urzędu lub mianowania przez najpoważniejsze partie? Jak zareagowałoby społeczeństwo, gdyby senatorami byli biskupi, członkowie arystokratycznych rodów czy byli politycy? Pomysł taki może się wydawać dziwny, nawet wsteczny. Właśnie do takiego wniosku doszli laburzyści, zmierzający do zmiany systemu rządów w Zjednoczonym Królestwie. Ma temu służyć m.in. reforma Izby Lordów - w pewnym sensie odpowiednika naszego Senatu.

Brytyjski układ konstytucyjny - mowa o układzie, ponieważ nie istnieje akt prawny zwany konstytucją - należy do najstarszych w Europie. Ogromną wagę przywiązuje się tu do tradycji i utartego przez dziesiątki lat zwyczaju. Królowa co roku, otwierając nową sesję parlamentu, przemawia właśnie w Izbie Lordów. W bogato zdobionej sali odczytuje napisany przez rząd plan inicjatyw ustawodawczych. W tym czasie ich lordowskie moście w czerwonych strojach siedzą wygodnie w fotelach, a członkowie Izby Gmin, która praktycznie odgrywa o wiele większą rolę, stoją stłoczeni z tyłu. Obie izby dzieli lobby, miejsce, gdzie członkowie parlamentu mogą się spotykać z wyborcami i akredytowanymi dziennikarzami.
Lordowie nie mają prawa wstępu do Izby Gmin. Nie martwi ich to zbytnio, choć ostatnio zwiększył się dystans dzielący dwie sale obrad. Rząd Tony’ego Blaira forsuje wspomnianą już reformę Izby Lordów, polegającą na tym, by pozbawić prawa zasiadania w parlamencie osoby, które odziedziczyły swoje miejsce, a nie zostały nominowane. Laburzyści oczywiście nie wpadli na ten pomysł z dnia na dzień. Jeszcze przed spektakularnym zwycięstwem Tony’ego Blaira w maju 1997 r. Partia Pracy zapowiadała przeprowadzenie gruntownych zmian ustrojowych, wśród nich stworzenie parlamentów regionalnych dla Szkocji, Walii i Irlandii Północnej. Reformę - jak na ironię - muszą zatwierdzić lordowie. Jak się łatwo domyślić, robią wszystko, co w ich mocy, by oddalić wszelkie radykalne zmiany.
Izba Lordów, podobnie jak Izba Gmin, dzieli się na ławy rządowe i opozycję. Problem laburzystowskiego rządu polega na tym, że większość lordów to konserwatyści. W wyższej izbie zasiada 1164 lordów (można wśród nich spotkać m.in. arcybiskupów, książąt, hrabiów, baronów i markizów); 475 z nich to konserwatyści. Zdecydowana większość odziedziczyła miejsce w parlamencie po przodkach. Laburzystowskich lordów jest 171, z czego jedynie siedemnastu ma fotele dziedziczne. Baronessa Jay występująca w imieniu rządu przekonywała: "Głęboko wierzę, że najbardziej przenikliwi spośród dziedzicznych lordów wszelkich przekonań politycznych zdają sobie sprawę, że nadszedł czas, by powiedzieć: dziękujemy i do widzenia".
Lordom i brytyjskiej arystokracji należy się zapewne trochę współczucia. Ich świat powoli odchodzi do przeszłości, a wśród europejskich potęg Wielka Brytania jest jedynym krajem, którym nie wstrząsnęły rewolucje pod hasłami wolności, równości i sprawiedliwości. Teraz jednak, wraz ze stopniowym upadkiem brytyjskiego imperium i postępującą integracją europejską, nadszedł czas zmian. Pojawił się też rząd mający większość w Izbie Gmin i odważnego lidera, bez wahania podejmującego drażliwe tematy i nie przejmującego się wołaniami, by "świętości nie targać". Lord Kinross już w 1943 r., gdy światem miotała wojna, ubolewał nad losem arystokratów, mówiąc, że "są to ludzie, którzy nie mogą już awansować społecznie, a tylko ulec degradacji. Ludzie skazani na wieczne stanie w reflektorach opinii publicznej, których życie prywatne jest z rzadka ich własnym. Ludzie mogący mieszkać jedynie w miejscu wybranym przez ich dziadów. Ludzie skazani na status amatorów, przed którymi zamknięte są drzwi do większości zawodów. Ludzie urodzeni na świecie, w którym inne prawo istnieje dla księcia, a inne dla biedaka, zawsze będący ofiarami swoich własnych klasowych rządów".
Jeremy Paxman, jeden z bardziej wnikliwych i dociekliwych dziennikarzy brytyjskich, uważa, że w Wielkiej Brytanii istnieje tendencja, by uważać arystokrację za papierowe postaci z jakiejś komicznej opery. Arystokraci często, jak powiada, doskonale dostosowują się do przypisanych im ról. Na przykład XII hrabia St. Albans (potomek króla Karo- la II i jego kochanki, urodziwej Nell Gwyn) nakazywał portierowi w jednym z klubów, by ten nakręcał mu zegarek. Kiedy z kolei zapowiedział, że na koronację Elżbiety II przybędzie z prawdziwym sokołem na ramieniu (jako dziedziczny wielki sokolnik Anglii), wzbudził niemałą konsternację. Gdy z dworu nadeszła wiadomość, że może przynieść ptaka, tyle że wypchanego, hrabia obraził się i nie przyszedł wcale.
Arystokracji nie jest łatwo utrzymać tradycyjny styl życia. Najbardziej jaskrawym przykładem jest kwestia polowań. W Wielkiej Brytanii od kilku lat trwa intensywna kampania społeczna na rzecz zakazu polowań na lisy z psami. Uczestniczą w nich przede wszystkim ziemianie, uznający polowania za swoje odwieczne prawo, wyraz wierności kilkusetletniej tradycji. Na fali ruchu w obronie zwierząt zrodził się jednak silny sprzeciw społeczny wobec polowań, uznawanych za wyraz fanaberii, okrucieństwa i egoizmu brytyjskiego ziemiaństwa.
Współczucie dla upadającego statusu arystokracji ma oczywiście swoje granice. Arystokraci nie mogą narzekać na cierpienia z powodów materialnych. Nie sprawują co prawda bezpośredniej władzy (ostatnim premierem arystokratą był Arthur Wellington, pogromca Napoleona), ale wciąż pozostają wpływowi i majętni. Według niektórych szacunków, w Anglii istnieje ok. 1600 wielkich (liczących po kilka tysięcy hektarów) posiadłości ziemskich. W Szkocji jest ich pół tysiąca, a w Walii "zaledwie" 150. Najzamożniejszym arystokratą jest hrabia Westminsteru, potomek właścicieli pastwiska, na którym została zbudowana najdroższa i najbardziej ekskluzywna dzielnica Londynu - Mayfair. William Bagehot, autor "Angielskiej konstytucji", napisał, że arystokraci i szlachta stanowią ogromną wartość nie tylko poprzez to, co tworzą, ale też poprzez to, czemu zapobiegają. Ich "funkcja polega na tym, że zapobiegają rządom bogactwa -ubóstwianiu złota. To jest prawdziwy idol Anglosasa. Zawsze próbuje na czymś zarobić".
Ponieważ tak wielu ludzi chciałoby należeć do wyższych sfer, one same są zobligowane do nieulegania temu, co powszechne, "zwyczajne" i "niskie". Każda szanująca się organizacja społeczna, związek czy instytucja charytatywna szuka patrona wśród arystokracji. Im wyższy stopień w hierarchii, tym lepiej. Arystokraci, ludzie wpływowi, tak zwane po angielsku "stare pieniądze", to również klasa określana jako the great and the good (wielcy i miłosierni). Ich funkcja polega na podtrzymywaniu tradycji. Trudno lekceważyć ten czynnik w społeczeństwie uznającym się za niepokonane.
Od 1066 r. żadna inwazja nie naruszyła spokoju wyspiarzy. Nikt nie przewrócił do góry nogami zastanego porządku. Britania rules the waves (Brytania rządzi falami). Dla wielu osób jest to jedynie wyraz nostalgii za minioną glorią. Inni nadal chcieliby wierzyć w te słowa. Lordowie nie zamierzają odejść do lamusa bez walki. Sprzeciwiają się rządowym propozycjom zmiany statusu i funkcjonowania Izby Lordów. Hrabia Onslow, konserwatywny dziedziczny lord, powiedział: "Jestem gotowy na termojądrową wojnę parlamentarną, jeżeli zamierzają mnie zastąpić czymś śmiesznym". W słowach tych wyraża się krytyka stanowiska rządu, któremu opozycja zarzuca, że chce reformować system parlamentarny, a nie wie, czym zastąpić usuniętych arystokratów. Lordowie przyjęli dość chytrą taktykę - nie sprzeciwiają się reformie, ale zarzucają reformatorom, że nie wiedzą, czego chcą.
Rząd Tony’ego Blaira nie ustępuje jednak ich lordowskim mościom przebiegłością. Podczas zakulisowych rozmów z torysowskimi hrabiami ustalono, że laburzyści zgodzą się, by pewna liczba dziedzicznych lordów pozostała na pewien czas w parlamencie. Gdy wiadomość ta wyszła na jaw, William Hague, lider torysów w Izbie Gmin, musiał usunąć lidera torysów w Izbie Lordów i przełknąć gorzką pigułkę, przyznając się do rozłamu we własnych szeregach. Rząd mógł się cieszyć, że opinia publiczna zdaje się nie zauważać łamania obietnic składanych przed wyborami. Niezależnie od politycznych rozgrywek przyszłość lordów jest już chyba przesądzona.
Zastanawiające i dziwne może się wydawać, że ojczyzna nowoczesnej demokracji, kraj, w którym zrodziły się idee liberalne, u progu XXI w. toleruje istnienie wyższej izby parlamentu nie pochodzącej z demokratycznych wyborów. Równocześnie coraz więcej Brytyjczyków jest zdania (zasugerował to ostatnio Demos - organizacja
zbierająca opinie na temat monarchii), że wyborcy powinni mieć prawo wybierania monarchy. Jeden z autorów raportu na ten temat, Mark Leonard, powiedział, że w ciągu dziesięciu lat popularność monarchii drastycznie spadła, a powierzchowne zmiany wizerunku to za mało - nie wystarczy zmienić strategii wobec mediów, pokazać się ze Spice Girls czy pójść do McDonalda. "Oni muszą się zastanowić nad rzeczywistą rolą, jaką powinni odgrywać".
Reformy konstytucyjne doprowadzą do zmian w brytyjskiej monarchii. Nie jest to już kwestia, czy do tego dojdzie, ale - kiedy. Odpowiedź powinna jednak brzmieć: wiele wody upłynie w Tamizie, nim się to stanie. Tymczasem nastaje koniec roku, więc jak kraj długi i szeroki znów zabrzmi toast "za królową i kraj". Noworoczne orędzie jest w Wielkiej Brytanii orędziem bożonarodzeniowym, wygłaszanym oczywiście przez Elżbietę II. Na razie większość Brytyjczyków nie wyobraża sobie, by mogło być inaczej.

Więcej możesz przeczytać w 1/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.