Festiwal rekordów

Festiwal rekordów

Dodano:   /  Zmieniono: 
Polacy w "Księdze rekordów Guinnessa"
Najdłuższy pocałunek trwał 29 godzin. Rekordowa odległość w rzucie krowim plackiem wyniosła ponad 81 m. Do "Księgi rekordów Guinnessa" trafili właściciel największej kolekcji nocników (zgromadził ich 9400), zespół bijący rekord w pchaniu wanny (prawie 514 km) i Armeńczyk, który zębami przeciągnął dwa wagony kolejowe na odległość siedmiu metrów. W księdze z roku na rok coraz więcej jest też polskich nazwisk.

Dariusz Mokosa w ślad za Markiem Kamińskim zdobył w ciągu roku dwa przeciwległe końce Ameryk, rok później dotarł na Przylądek Dobrej Nadziei i koło podbiegunowe. Kilka tygodni temu nurkował w basenie Morza Czerwonego. - Przełamywanie barier daje życiu wartość i nadzieję. Udowadniam niepełnosprawnym, że nie trzeba być wyczynowcem o sprawnych nogach, aby realizować marzenia - mówi Mokosa, który od dwudziestu lat porusza się na wózku inwalidzkim. Już planuje kolejną wyprawę. Zdobycie jednego z himalajskich szczytów ma być następnym "zębem" do Korony Nadziei. Przejażdżka Mokosy ma szansę się stać kolejnym polskim wpisem w "Księdze rekordów Guinnessa". - Chyba jestem jedynym sparaliżowanym nurkiem na świecie, który wpadł na taki pomysł - mówi. Co takiego ma w sobie rekord, że dopinguje - często całe miasta - do ogromnego wysiłku i żmudnych wieloletnich przygotowań? - Ludzie biją rekordy z dwóch powodów. Robią to dla siebie, bo w ten sposób spełniają marzenia z dzieciństwa i po prostu dobrze się bawią. Albo próbują zrekompensować własne braki i życiowe niepowodzenia. Zarejestrowanie wyczynu ma znaczenie symboliczne - to wyróżnienie, docenienie, a także publiczne podkreślenie indywidualizmu - mówi Marek Laube, psycholog z Polskiego Towarzystwa Higieny Psychicznej. Chętnych do podkreślenia swojego indywidualizmu nie brakuje. Tak kilka lat temu o swoim pomyśle na znalezienie się w "Księdze rekordów Guinnessa" mówił dwudziestoletni Grzegorz ze Rzgowa: "Jestem skrupulatny i dzięki temu mam prawie wszystkie filtry od papierosów, które wypaliłem. Przechowuję je w plastikowych butelkach. Jest tego około dziewięciu litrów, a na sztuki - prawie 4600. Ich liczba ciągle wzrasta". Krzysztof spod Siedlec wpadł zaś na pomysł przerobienia szambiarki (o pojemności 10 tys. litrów) na największy na świecie odkurzacz. - To dopiero początek narodowej pasji bicia rekordów. Polakom trudno rywalizować z zachodnimi sąsiadami, gdzie jest to nie tylko przejawem ogromnej społecznej aktywności, ale i komercyjnym przedsięwzięciem - mówi Zenon Pustelnik, redaktor polskiego wydania księgi. W najnowszej, milenijnej edycji na polskiej stronie widnieje 26 rekordów.
O tym, że wyczyny stały się na świecie modą, świadczą chociażby wydawnicze prognozy. Szacuje się, że w nadchodzącej dekadzie sprzedanych zostanie na świecie 100 mln egzemplarzy księgi. Chętnych do zaistnienia na jej stronach nie brakuje, chociaż potencjalny rekordzista nie ma co liczyć na finansową gratyfikację od londyńskiego biura Guinnessa. Jeśli już zaakceptuje ono pomysł i uzna wyczyn, przysyła jedynie certyfikat, czyli dowód, że rekordzistę wpisano do bazy danych. Na publikację w księdze mają szansę tylko nieliczni z dziesiątek tysięcy chętnych. Tak zwani zawodowi rekordziści twierdzą jednak, że nawet bez tego warto bić rekordy albo przynajmniej próbować. Janusz Chomontek z podbijania piłki uczynił nawet profesję. Mówi o sobie "żongler piłkarski" i nie ukrywa, że kilkakrotne poprawianie swojego wyniku (prawie 50 tys. podbić) przyniosło mu niezłe zyski.

Prezentując swoje umiejętności, zwiedził świat i przy okazji reklamował piwo, okna i soki. Za pokazy płacono mu w całej Europie. Inny zawodowy rekordzista, Edmund Kryza z Radomia, już od dziesięciu lat zajmuje się konstrukcją nietypowych przedmiotów. Twórca rzeczy największych na świecie zaczynał od damskiego buta o długości 186 cm, potem były gigantyczna piłka o średnicy 4,5 m, największa na świecie puszka na piwo i statek z 3,5 tys. plastikowych butelek. Ostatnio - filiżanka gigant dla firmy produkującej herbatę. - Po prostu połknąłem bakcyla - tłumaczy Kryza, przyznając jednocześnie, że dopiero ostatnio zorientował się, że na takim bakcylu można zarobić. Ile? - To tajemnica. Ale i tak wszystko inwestuję w następny projekt - śmieje się. - Rekord to sposób na promocję - przyznaje Dariusz Pękala, menedżer Bols Sport Travel. - To reklama nie tylko firmy, ale przede wszystkim naszego żeglarstwa i Polaków. Abyśmy zaistnieli na międzynarodowej arenie, musimy się zapisać w statystykach. Do tego nie wystarczy sam udział w regatach. Potrzebny jest rekord - mówi Pękala. W grudniu polska załoga jachtu Bols Sport wygrała regaty Atlantic Brazil Caribbean (ABC), ustanawiając jednocześnie (czasem 13 dni, 4 godziny i 42 minuty) rekord świata w żegludze transatlantyckiej południową trasą. - Wszyscy mówili, że nam się nie uda, ale - jak widać - dla Polaków nie ma rzeczy niemożliwych - cieszył się Arkadiusz Pawełek, członek załogi, który rok temu samotnie pokonał Atlantyk pontonem. - Bicie rekordów nie musi wynikać z niedowartościowania. Owszem, jest to chęć błyśnięcia i udowodnienia, że w rywalizacji jest się najlepszym, co jest ważne szczególnie dla mężczyzn. Ale ten pęd do przekraczania granic może wynikać też z zapotrzebowania na stymulację i zamiłowania do skoków adrenaliny - tłumaczy Artur Lutarewicz, psycholog z poradni psychologiczno-pedagogicznej TOP.
Oryginalność opłaca się też choćby dlatego, że to właśnie rekord (lub nawet tylko próba jego pobicia) jest przepustką na pierwsze strony gazet. - Wymyśliliśmy filiżankę, aby wypromować nowe opakowanie. Happening w centrum Warszawy zbiegł się w czasie z gorącym tematem podatków, więc zainteresowanie mediów można było zdobyć tylko sensacją - mówi Marcin Olesiński z firmy Unilever. W największej filiżance świata - współfinansowanej przez Brook Bond i Radio Zet - mieści się 6,5 tys. l herbaty, czyli 160 nowych opakowań Brook Bonda. Naczynie (2,55 m wysokości i 2,5 m średnicy) będzie służyć do promocji w hipermarketach. - Przy okazji pokazywania w mediach tak nietypowego projektu marka musi być zapamiętana. Dlatego wielu firmom zależało na sponsorowaniu naszego przedsięwzięcia - mówi Robin Weijer, organizator i pomysłodawca Dominoday. W holenderskim mieście Groningen wywracające się 2,5 mln klocków domina (4 tys. m2) utworzyło 50 obrazów ilustrujących temat "Europa bez granic". Każdy z nich był sponsorowany przez inny kraj lub firmę. Klocki, przewracając się, ukazywały logo danej marki. Zdaniem Weijera, najwięcej na happeningu zarobiła stacja RTL, jedyna, która miała prawo do bezpośredniej transmisji Dominoday.
- Bycie dziwnym stało się popularne. I dlatego agresywne logo na boisku czy bandzie podczas koszykarskiego meczu denerwuje, a podczas oryginalnego widowiska bywa akceptowane. Ale trzeba uważać, aby takie wiadomości nie stały się rutyną - mówi prof. Maciej Mrozowski z Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. O tym, że ciągle mamy ich niedosyt, świadczą kolejne rekordowe inicjatywy podejmowane przez polskie firmy. Lego postawiło na budowlane happeningi. Fanatycy klocków cierpliwie wznosili dwudziestodwumetrową wieżę i łańcuch opasujący krakowski
Rynek. We wrześniu ubiegłego roku młodzi katowiczanie pobili rekord Guinnessa, układając z klocków prawie sześćsetmetrową stonogę. Najbardziej chyba spektakularna była "rekonstrukcja" (w skali 1:14) warszawskiego Pałacu Saskiego. - Happening zapewnia rozgłos, którego nie daje na przykład prowadzona przez nas akcja rozdawania klocków domom dziecka. Zawsze też owocuje ogromną liczbą informacji prasowych o firmie i, co ważne, informacji bardzo pozytywnych - przyznaje Joanna Hanusiak z Lego Polska. Firma utwierdza więc wizerunek (przyjaciela dzieci czy promotora ludzi z fantazją), a przy okazji realizuje ważny element swojej strategii marketingowej. - Informacja o naszym wyczynie za sprawą londyńskiego biura Guinnessa trafiła do większości zachodnich mediów. Zrobiliśmy coś jedynego na świecie, a na dodatek wypromowaliśmy firmę - cieszy się Jan Matysik z działu marketingu Browarów Lubelskich. Przekonuje, że warto było zainwestować w układanie słowa giganta: kilkumiesięczne załatwianie z londyńskim biurem Guinnessa formalności i nadzór nad zapieczętowanymi kontenerami z kapslami. Zdjęcie ułożonego ze 100 tys. kapsli napisu "Karmel" (bezalkoholowe piwo produkowane w browarach) obiegło przecież także polskie media. Lublinianie zaś mieli okazję do świetnej zabawy, tym bardziej że bezpłatnie mogli się napić karmelu. Rekord można też wykorzystać do budowania poczucia obywatelskiej solidarności i promocji miasta. Rok temu głośno było między innymi o Łodzi. Jej mieszkańcy zbudowali najdłuższy pociąg w historii ludzkości. Składał się on z namalowanej na płótnie lokomotywy i 902 osób-wagoników. Tym wynikiem zdystansowali zbiorowe wysiłki Sieradza, Wielunia, Poddębic i Piotrkowa Trybunalskiego. Łodzianom bicie rekordów naprawdę się spodobało. Wcześniej wspólnie toczyli beczki z piwem i przeciągali na Piotrkowskiej czterokilometrową linę. Z kolei w Słupsku przygotowano przed kilku laty stusześćdziesięciokilometrowy łańcuch choinkowy (ponoć w sklepach zabrakło kleju), a w Nysie w ciągu pięciu minut upchnięto w maluchu kabriolecie 33 osoby. Samochód przejechał nawet pięć metrów i centymetr! W Warszawie studenci zrobili natomiast ponadsześćsetmetrową ściągę i próbowali pobić rekord świata w rzucie beretem z antenką. - To coś na kształt indywidualizmu grupowego. Komunikat "jesteśmy inni" jest także próbą wyzwolenia się z kleszczy kultury masowej. Czujemy potrzebę wyróżnienia się z tłumu. Nietypowe akcje to dowód tych tendencji - mówi prof. Jacek Leoński, dyrektor Instytutu Socjologii Uniwersytetu Szczecińskiego.
Rekord Guinnessa bito ostatnio w Cieszynie, gdzie powstała najdłuższa na świecie, tysiącsześćsetmetrowa kiełbasa z indyka. Organizatorzy tłumaczą, że wybrali kiełbaski indycze, bo taki ogonek ze zwyczajnej kiełbasy zrobili już Francuzi. - To świetny sposób na promowanie miasta! A poza tym ogromna reklama dla sponsora - przekonuje starosta Cieszyna Andrzej Georg. Ale sponsor, właściciel pszczyńskich Zakładów Przetwórstwa Mięsnego, ciągle czeka zarówno na londyński certyfikat, jak i na efekty "rekordowej" popularności. Dla półtorakilometrowej kiełbasy specjalnie kupił za 50 tys. USD niemiecką maszynę do foliowania długich wędlin. - Inwestycja na pewno będzie w przyszłości procentować - nie zraża się Henryk Kania i zapowiada, że już niedługo spróbuje ustanowić nowy rekord: wykona łańcuch kiełbasek rozwieszony pomiędzy dwoma szczytami górskimi. Którymi? Nie wiadomo.
Więcej możesz przeczytać w 2/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.