Potęga smaku

Dodano:   /  Zmieniono: 
Political correctness po polsku
"Pełno na świecie zboczonych mętów, co większy kretyn zakłada sektę, a dla unity miarą postępu jest political correctness" - śpiewa w piosence "O moim stosunku do Unii Wolności" Leszek Czajkowski, bard skrajnej prawicy, czyli tzw. Ciemnogrodu. Ruch politycznej poprawności narodził się w Stanach Zjednoczonych na przełomie lat 80. i 90. Był odpowiedzią lewicowych intelektualistów, grup etnicznych, mniejszości seksualnych, radykalnych ekologów i feministek na poczucie zagrożenia i spychanie na margines życia społecznego. Czasami zasady politycznej poprawności przybierają kształt groteskowy. Bóg zatracił rodzaj męski i stał się obojnakiem (she or he God), a osoba niska zyskała miano "podążającej ku górze", zaś zasadę równouprawnienia doprowadzono do skrajności, aż stała się ona nową formą rasizmu. Teraz do kontrataku przystępują przeciwnicy politycznej poprawności. Udało się im przywrócić - na razie w Kalifornii - dawny porządek rzeczy i wykorzystać amerykańską konstytucję do walki z political correctness - ich zdaniem - współczesną formą cenzury.

"Political correctness nowej ery po zakończeniu zimnej wojny zakazuje również w Polsce oficjalnego nazywania po imieniu obaw, jakie wywołała inicjatywa Fischera [wicekanclerza i ministra spraw zagranicznych Niemiec - red.]" - poinformowano w październiku 1998 r. w "Frankfurter Allgemaine Zeitung". Wypowiedź dotyczyła ograniczenia użycia broni nuklearnej przez NATO. Tym samym warszawski korespondent FAZ Michael Ludwig potwierdził, że w Polsce obowiązują zasady politycznej poprawności. Obowiązują i bywają naruszane, na przykład poprzez określenie akcji deportacyjnej polskich sans-papiers kryptonimem "Obcy". "Obcy znaczy nie swój, inny, gorszy, a gorszego można poniżać" - zareagowało 79 intelektualistów w liście otwartym, piętnując zarówno nazwę operacji, jak i sposób jej przeprowadzenia. Politycznej poprawności domaga się od Polaków także Samuel Fosso, student z Kamerunu, który kolportowane w naszym kraju "Dowcipy o Murzynach" odebrał jako "lżące, wyszydzające i wyśmiewające inne grupy etniczne". Z żądaniem respektowania "politycznej poprawności w życiu politycznym" wystąpili też liderzy SdRP, piętnując ministra Janusza Pałubickiego za jego pełną goryczy wypowiedź po zawetowaniu ustawy lustracyjnej przez "prezydenta wszystkich ubeków". Ostry język politycznej debaty - sprowadzający się do bezkompromisowej wymiany poglądów - jest immanentną cechą demokracji. Tak było, kiedy lider KPN Leszek Moczulski rozszyfrował skrót PZPR jako "Płatni Zdrajcy Pachołki Rosji" albo kiedy poseł SLD Bogdan Lewandowski zarzucił posłom prawicy, że "pęcherze naciskają im na mózgi", a jednego z posłów AWS-ZChN politycy lewicy nazwali w Sejmie faszystą. Nie jest to specyfiką polskiego życia politycznego, polskiego Sejmu; przeciwnie - określenia często znacznie mocniejsze padają w ferworze dyskusji w parlamentach na przykład Włoch czy Niemiec. W Bundes- tagu Joschka Fischer - ówczesny lider Zielonych - powiedział do prezydenta Weizsäckera: "Za przyzwoleniem, jest pan dziurą w dupie". - Poprzez używanie określonych słów manifestujemy siłę, dominację. Jeśli chcemy być jak najdalsi od dyskryminacji, powinniśmy się starać stworzyć zasady uniemożliwiające obrażanie innych. To także wiąże się z demokracją, wolnością słowa. Jeśli wszystko nam wolno, to oznacza, że powinniśmy się porozumiewać, a nie obrażać - przypomina prof. Jerzy Bralczyk, językoznawca. - Polityczna poprawność jest sprzeciwem wobec rozchwiania obyczajów i upadku zasad dobrego wychowania, a z drugiej strony, reakcją na mówienie totalitarne, polegające na przyczepianiu ludziom negatywnych etykietek w stylu "wróg ludu", "rewizjonista" (w dawnym języku komunistycznej propagandy) czy "liberał" (w publikacjach skrajnej polskiej prawicy) - mówi prof. Michał Głowiński z Instytutu Badań Literackich PAN, autor książek o nowomowie i języku propagandy PRL. Współczesna polszczyzna nadal jest przesycona agresją. Pod tym względem język tygodnika "Nie" Jerzego Urbana i rozgłośni Radio Maryja ojca Tadeusza Rydzyka są niemal identyczne. Stygmatyzacja polegająca na przypisywaniu przeciwnikom politycznym czy nie lubianym ludziom i grupom społecznym negatywnych cech jest zarówno sposobem na ich poniżenie, jak i wywyższenie się ponad "ludzką magmę". Stąd kłamcy, oszuści, złodzieje, pedały, komuchy, udecja, żydokomuna, homokomuna, czerwono-różowa euromenażeria, czarnuchy, żółtki, ruscy i szwaby. Odebranie ludzkich cech przeciwnikowi pozwala go zniszczyć bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia. Efektem werbalnej dyskryminacji jest wyłączenie ze społeczeństwa pewnych osób lub określonych kategorii ludzi, a w zasadzie podludzi. Zabiegom językowym poddawane są nawet pieśni patriotyczne. Ostatnio podczas mszy św. na Jasnej Górze rolnicy śpiewali: "bronić będziemy ducha, aż się rozpadnie w proch i pył żydowska zawierucha". - W Polsce mamy do czynienia nie tylko z agresją, ale przede wszystkim z przejawem olbrzymiej pogardy dla drugiego człowieka. W Wielkiej Brytanii taki sposób poniżania innych od razu dyskwalifikuje. Zasada ta dotyczy zwłaszcza polityków - ten zawód opiera się bowiem na szczególnym zaufaniu i szacunku wobec swoich wyborców - mówi Jan Krzysztof Bielecki, dyrektor wykonawczy w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju w Londynie, premier RP w 1991 r. Jednak to właśnie w parlamencie brytyjskim i w bliskim mu kolorytem australijskim najbardziej brutalne utarczki słowne mają chronić demokrację i rozjuszonych stronników przed walką wręcz poza gmachem parlamentu. Paul Keating przejdzie do historii nie tylko jako premier Australii, ale także jako autor oracji parlamentarnej, w której lidera opozycji, natrętnie powracającego do tych samych zarzutów, przyrównał do "psa, który uparcie wraca do swych rzygowin". Takie wypowiedzi sprzyjają zresztą budowaniu wizerunku męskiego, dbającego o interesy swych wyborców polityka. W podobny sposób o elektorat zaczyna zabiegać w Polsce choćby Leszek Miller, którego radiowa Trójka zauważa w corocznym konkursie "Srebrne usta".


Zbigniew Romaszewski Jestem przeciw

Dzięki Bogu taki kodeks językowy w Polsce nie istnieje. Gdyby polityczna poprawność zaistniała, byłoby to katastrofalnym zubożeniem kultury. Nie mogłyby się ukazać na przykład mowy Cycerona. Włażenie z butami dekretów w sferę języka jest przerażające: nie tylko kojarzy się z totalizacją życia, ale również zubaża język. Ten, który słychać z trybun parlamentarnych, niejednokrotnie już jest sztuczny. Tymczasem są konteksty, w których mocne uderzenie jest niezbędne, bo w przeciwnym razie mamy do czynienia z udawaniem i hipokryzją. To, czy publicznie ktoś używa takich określeń jak oszołomy czy udecja, jest kwestią dobrego smaku, kultury i dekretowanie nic tu nie pomoże. Absurdem jest myślenie, że procesami społecznymi - do których zalicza się przecież język czy obyczaje - można sterować administracyjnie. To niebezpieczne mrzonki prowadzące do zniewolenia, powrotu totalitaryzmu.


Andrzej Olechowski Jestem za 

Trzeba rozróżnić ekstremalną polityczną poprawność, wprowadzającą fałsz w życie i przyczyniającą się do powstawania sfery tabu i taką, która nakazuje mówić w sposób cywilizowany, elegancki. Słowa są jak etykiety, niosą z sobą stereotypy. Szczególnie ostatnio wylała się fala oburzających idei, określeń. Kiedyś się o tym nie mówiło, bo nie wypadało. I każdy to wiedział, czuł. Niezbędne są działania zmierzające do ucywilizowania języka, dziś coraz bardziej brutalnego, wręcz schamiałego. Należałoby zacząć od inteligencji, mediów, środowisk opiniotwórczych. Chciałbym, by właśnie w sferze politycznej poprawności zaczęto szukać sposobu na poprawę społecznego nastawienia do pewnych zjawisk, problemów. Jeśli ktoś myśli, że Słońce kręci się wokół Ziemi - jego problem. Ale gdy zaczyna o tym mówić publicznie, a jego słowa podchwytują środki masowego przekazu, zaczyna to być problem społeczny.


Jan Krzysztof Bielecki przejdzie do historii jako premier, który stał się prekursorem wprowadzania do Polski politycznej poprawności - wyznaczeniu granicy pomiędzy tym, co kolorowe i śmieszne, a tym, co smutne, groźne, niepokojące. To on bowiem zdymisjonował ówczesnego wiceministra zdrowia Kazimierza Kaperę za nazwanie homoseksualistów "zboczeńcami". Polityczna poprawność - przekonują jej zwolennicy - nie prowadzi bowiem do kontroli nad prawdziwymi, często "niewłaściwymi" poglądami, lecz stanowi niepisaną umowę społeczną. Sprowadza się ona do zakazu otwartego głoszenia takich poglądów na forum publicznym. - Śmiesznie byłoby wymagać, aby nie opowiadano części dowcipów. Takie zapisy zubożałyby świat humoru. Można się jednak śmiać ze śmiesznostek, które każdy z nas ma, ale ubliżać nikomu nie wolno - mówi Maciej Jankowski, szef mazowieckiej "Solidarności". - Dowcipy można opowiadać i o Polakach, i o Żydach, i o Turkach, o chłopach, adwokatach i dziennikarzach. Ważne, by nikogo w nich nie poniżać. Nie propagować tych, z których wylewa się nienawiść rasowa, pogarda - dodaje Krzysztof Piesiewicz, senator AWS. Wszystkie pogromy zaczynają się bowiem od wyzwisk - tak było w zeszłym roku w Kętach, gdzie mieszka około stu Romów. Najpierw skini wyzywali ich od "bambusów", "czarnuchów" i rzucili hasło "do gazu". Później "prawdziwi Polacy" zaczęli prowokować bójki. Słowna nietolerancja przejawia się także w stosunku do "osób kochających inaczej". W "Gazecie Polskiej" AIDS nazwano "wojną wirusologiczną mafii pedalskiej przeciw ludzkości". Sposobem zwalczania takiej postawy jest propagowanie pozytywnych wzorców. Dlatego w tym roku Kapituła Tęczowego Lauru przekazała "Gazecie Wyborczej" nagrodę za to, że pierwsza zaczęła używać słowa "gej" (angielski wyraz gay znaczy: wesoły, pogodny, barwny) do "określania osób zorientowanych homoseksualnie oraz za konsekwentne głoszenie idei tolerancji i otwartości". Czasami nie obejdzie się bez wsparcia prawa. Duński kodeks karny stwierdza, że sprzeczne z prawem jest "publiczne bądź umyślne głoszenie w celu rozpowszechnienia jakiegoś twierdzenia bądź innych uwag zagrażających, poniżających lub upokarzających grupę ludzi ze względu na ich (...) orientację seksualną". W naszym kodeksie karnym znalazły się o wiele bardziej ogólne formuły. Z kolei art. 32 ust. 2 konstytucji RP stanowi: "Nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z jakiejkolwiek przyczyny". Tymczasem art. 233 ust. 2 dotyczący wprowadzenia stanu wojennego lub wyjątkowego stwierdza, że "niedopuszczalne jest ograniczenie wolności ze względu na..." - tutaj ustawodawca wymienia wiele cech, pomijając jednak orientację seksualną. - Takie zapisy umożliwiają przyjęcie wniosku, że podczas stanu wyjątkowego można dyskryminować homoseksualistów - mówi prof. Andrzej Rzepliński z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. - Nie można się natomiast obawiać, że użyty w preambule zwrot "My, Naród Polski" ma znaczenie etniczne. W języku prawnym oznacza bowiem tylko zbiór osób posiadających polskie obywatelstwo - dodaje. Czasami te same słowa dla przedstawicieli różnych opcji politycznych mają odmienne znaczenia, częściej jednak używają oni odmiennych nazw do określania tych samych przedmiotów czy zjawisk. Stąd pomysł, aby nowy przedmiot szkolny - "wychowanie seksualne" - zmienił nazwę na "przygotowanie do życia w rodzinie" i to przy zachowaniu tego samego programu nauczania. - Tworzenie nowych nazw zastępujących negatywnie wartościujące terminy musi się odbywać przy poszanowaniu nie tylko poprawności językowej, ale przede wszystkim poprawności komunikacyjnej. Należy przecież mówić w taki sposób, by być właściwie zrozumianym - podkreśla prof. Michał Głowiński. Terminy przejęte z języka angielskiego mogą bowiem być w naszym kraju niejasne albo wręcz groteskowe. W taki sposób będzie brzmiała nazwa "pl. Niepełnosprawnych" zamiast "pl. Inwalidów" czy też "romska kapela" zamiast "kapela cygańska". To, jak mówimy o innych, pokazuje, jak o nich naprawdę myślimy. Ta zasada została wykorzystana przez stowarzyszenie Nadzieja, prowadzące w Chełmku ośrodek pobytu dziennego dla osób leczonych psychiatrycznie. W Nadziei - jak we wszystkich organizacjach współpracujących z międzynarodowym stowarzyszeniem Hamlet Trust - nie używa się słów "chorzy", "leczeni" lub "pacjenci". Stosowany jest wyłącznie termin "użytkownicy". Przecież Wittgenstain, niemiecki filozof, twierdził: "granice mojego języka są granicami mojego świata". Może to być świat agresji i pogardy dla innych albo tolerancji i szacunku wobec drugiego człowieka. Nie jest istotne, czy tak się stanie dzięki politycznej poprawności, czy przywróceniu elementarnych zasad dobrego wychowania, które powinny być przepustką - przynajmniej - na salony III RP. - Na razie miejsce politycznej poprawności na salonach zajęła estetyczna poprawność, którą narzucają dyktatorzy rynku: jaki kolor, styl jest dobry - konstatuje Krzysztof Piesiewicz. - Pamiętajmy jednak, że zjawisko politycznej poprawności na całym świecie zostało przerafinowane, przefajnowane - ostrzega Czesław Bielecki, przewodniczący sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych. - To nonsens, by mężczyzna, mijając kobietę przy framudze drzwi, bał się, że zostanie posądzony o molestowanie seksualne, że nie można powiedzieć "biały" czy "czarny", że trzeba mówić chairperson zamiast chairman. Na razie jednak w Polsce dominuje political uncorrectness. Za dużo jest bolszewickiego dziedzictwa: nie wstawionych zębów, brudnych paznokci, nie uprasowanych spodni, a gdzieś dalej także tolerancji na poglądy i świat innych ludzi.

Więcej możesz przeczytać w 2/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.