Diabeł tasmański

Dodano:   /  Zmieniono: 
Tragedia podczas regat Sydney-Hobart We wszystkich klubach żeglarskich Australii narodowe flagi zostały opuszczone do połowy masztów, gdy dziesięciometrowe fale rozbiły flotę jachtów startujących w prestiżowych regatach z Sydney do Hobart u wybrzeży Tasmanii. Ponad 20 żeglarzy zostało rannych, a sześciu zginęło - to  największa morska tragedia w ponadpółwiecznej historii tej imprezy.
- Gdy na oceanie wiatr wieje z prędkością 80 węzłów, nie można się poruszać po pokładzie, wypowiedzieć słowa, po otwarciu ust ma się wrażenie, że żołądek wypełnia się jak nadmuchiwany balon. Tylko dwa razy w życiu żeglowałem w takich warunkach. Za każdym razem zdawałem sobie sprawę, że wypadnięcie za burtę to niemal wyrok - mówi Roman Paszke, polski skipper, którego jacht w barwach Stanów Zjednoczonych zwyciężył w innym słynnym wyścigu - Admiral’s Cup. Start 116 jachtów i towarzyszących im dziesiątek motorówek z kibicami, oglądany z samolotu lecącego nad stolicą Australii, wyglądał majestatycznie i nikt nie przypuszczał, że największe święto żeglarzy z antypodów zamieni się w prawdziwe piekło. Mimo że służby meteorologiczne zapowiadały silne wiatry, nikt także nie zdecydował się przełożyć startu lub odwołać zawodów, które zawsze rozpoczynają się w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia. Niewiele jest jachtów, które na pełnym morzu mogą przetrzymać uderzenia wiatru wiejącego z siłą 11 stopni w skali Beauforta. Na igrzyskach olimpijskich w Atlancie, gdzie regaty rozgrywano stosunkowo blisko brzegu, przy siedmiu stopniach komisja regatowa pozwoliła wystartować zawodnikom jedynie w krótkim biegu, a później czekano, aż akwen się uspokoi. Podczas regat Sydney-Hobart nie ma dokąd uciec, a startują w nich nie tylko nowoczesne jachty, sponsorowane przez światowe koncerny i dowodzone przez zawodowych skipperów, spędzających każdego roku ponad 200 dni na morzu. W wyścigu rywalizują też takie jednostki jak wywrócony przez fale "Winston Churchill", 66-letni jacht, którego członków załogi odnaleziono na tratwach ratunkowych. Czy jednak komukolwiek, nawet amatorom, można zabronić startów? Nie w Australii, gdzie żeglarstwo jest sportem narodowym, przez wielu traktowanym jak świętość. Każdy, kto ma sprawny jacht, poświadczenie aktualnego przeglądu technicznego i wymagane środki ratunkowe, może po zapłaceniu 500 dolarów wpisowego wystartować nawet w najbardziej niebezpiecznym wyścigu. "Winston Churchill" ściga się w regatach Sydney-Hobart od 1945 r. Śmierć uczestników australijskich regat to nie jedyne morskie tragedie minionego roku. Słynny francuski żeglarz Eric Tabarly podczas rejsu na jachcie "Pen Diuck" przy silnym wietrze wypadł za burtę u wybrzeży Walii i utonął. Włoch Andrea Romanelli zginął w czasie próby pobicia rekordu szybkości w pokonaniu Atlantyku. W latach 90. najwięcej wypadków notowano podczas regat samotników Vendee Globe. Przepisy tych zawodów każą sternikom opłynąć świat bez zawijania do portów, nie ustalają jednak dokładnie trasy. Wszystkie jachty żeglują więc na południe najkrótszą i zarazem najniebezpieczniejszą trasą wokół Antarktydy. W 1997 r. w Vendee Globe zginął Kanadyjczyk Gerry Roufs, pięć lat wcześniej Amerykanin i Brytyjczyk. - Walka o bezpieczeństwo żeglarzy rozpoczęła się w 1979 r. Wówczas wyścig Fastnet, będący ostatnim biegiem Admiral’s Cup, zakończył się największą tragedią w historii morskich regat. Warunki atmosferyczne były podobne do tych, jakie panowały na trasie ostatnich regat Sydney-Hobart. Nikt nie wie, skąd na Morzu Irlandzkim pojawił się cyklon tropikalny. Walczyło z nim 300 jachtów, w tym dwa polskie, zginęło 19 osób - wspomina Roman Paszke, który był wówczas początkującym nawigatorem. - Od tego czasu bardzo dokładnie sprawdzane są przed startem konstrukcje jachtów, wyposażenie nawigacyjne i środki ratunkowe. Paszke przygotowuje się dziś do najdroższych i najbardziej spektakularnych regat Race 2000, które otworzą nowe tysiąclecie i będą kolejnym poligonem dla konstruktorów i sterników. Zainteresowanie tym przedsięwzięciem ma dorównać popularności, jaką cieszą się mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Na kadłubie każdego jachtu France Telecom umieści sprzęt do łączności satelitarnej, ważący pół tony. Prawie 30 syndykatów z 16 krajów będzie walczyć o 2 mln dolarów nagrody i jak najlepsze zareklamowanie możnych sponsorów. Projektowany dla polskiego żeglarza katamaran powstanie w Gdańsku, ma mieć ponad 30 metrów długości i 2,5 tys. m kw. żagla. - Nie wiemy dokładnie, jak długi będzie nasz jacht, gdyż każdy metr podraża inwestycję o ćwierć miliona dolarów, a do zamknięcia budżetu brakuje nam jeszcze 3,5 mln zł - mówi Paszke. - Wiadomo, że taka jednostka może w ciągu dwóch miesięcy okrążyć świat bez zawijania do portów i poradzi sobie z takim sztormem, jaki nawiedził Australię. Gdyby jednak żeglarz wypadł za burtę, uratowanie go także w tym wypadku będzie graniczyło z cudem.
Więcej możesz przeczytać w 2/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.