Stary, czyś ty zwariował?

Stary, czyś ty zwariował?

Dodano:   /  Zmieniono: 
Mam kolegę pracoholika, upajającego się tym i tylko tym, że się zarzyna. Niestety, nie potrafi już chyba zauważyć, że znalazł się na granicy zdziwaczenia mocno przyprawionego śmiesznością
 Święta Bożego Narodzenia są miłe między innymi dlatego, że dostaje się kartki od ludzi piszących, iż życzą nam wszystkiego najlepszego. Wśród świątecznej korespondencji znalazłem również list od kolegi z lat studenckich, który zawsze był tzw. duszą towarzystwa i niezawodnie potrafił rozluźnić atmosferę grą na gitarze, skłaniającą do zbiorowych śpiewów. Obaj my poznańskie pyry, chociaż żaden z nas już w Poznaniu nie mieszka. Czasy się zmieniły, kolega też i teraz najwyraźniej on sam potrzebowałby terapii rozluźniającej.

List zaczyna się od nagłówka o brzmieniu "Warsaw 10 December, 1998". W następnej linijce kolega zwraca się do mnie i do mojej rodziny: "Dear Friends". Znaczy, Drodzy Przyjaciele. Bardzo ciepło. Trochę mniej ciepła jest ostatnia linijka, wydrukowana na samym dole strony malutkimi literkami. Linijka ta informuje, z jakiego miejsca pamięci komputera w firmie mojego kolegi pochodzi ten list. Linijka owa kończy się tak: "1998/LETCHR01.doc.", co znającym angielski pozwala się domyślić, że chodzi o standard nr 1 listu z okazji Bożego Narodzenia w 1998 r. Nie wiem, co głoszą standardy o pozostałych numerach, ale standard nr 1 przynosi na początku stanowczo sformułowaną wiadomość, że Boże Narodzenie jest jedynym okresem, kiedy prywatna korespondencja staje się obowiązkowa. Krótko mówiąc, na życzenia wielkanocne nie mam już co liczyć. Kolega uświadamia także swoim "Dear Friends", że Gwiazdka jest zarazem okazją do "uaktualnienia i wymiany wiadomości" oraz "odświeżenia starych przyjaźni", ale niestety codzienne życie pozostawia tak mało czasu, że nie pamięta nawet, czy w minionym roku napisał choćby jeden prywatny list. No to dlaczego miałby robić wyjątek na Boże Narodzenie, nie? A jednak próbuje. List jest nieomal półprywatny, a w porywach ociera się nawet o jakieś 50,2 proc. prywatności. Pouczeni o zasadach korespondencji codziennej i świątecznej przystępujemy pokornie do lektury dalszej części listu, w której autor zdecydowanie preferuje "uaktualnienie wiadomości". Dowiadujemy się zatem, że jego żona też ciężko pracuje w międzynarodowej firmie, gdzie jest dyrektorką wydziału prawno-kadrowego. Kolega donosi w świątecznym liście, że żona wzięła udział w licznych konferencjach w kraju i za granicą, zaś jej pracodawca jest poważnym inwestorem, który tylko w Polsce zatrudnia 9000 ludzi. Odruchowo szukamy paru wykresów i tabelek, obrazujących dynamikę obrotów i zysków, ewolucję pozycji firmy na głównych giełdach oraz analizy porównawczej struktury inwestycji w Amazonii, Europie Środkowej i w rejonie przylądka Horn. Niestety, kolega zapomniał. Aż żal, że nie napisze znowu na Wielkanoc. Pasmem ciężkiej pracy i międzynarodowych sukcesów jest również życie córek kolegi. Obie uczęszczają do szkoły muzycznej. Starsza, jedenastoletnia, wróciła właśnie z "pierwszego tournée po Niemczech", gdzie "grała i śpiewała z orkiestrą i chórem szkolnym". Młodsza podbija na razie sceny krajowe - mianowicie "razem ze swoją klasą" zdobyła pierwszą nagrodę w konkursie teatrzyków szkolnych w Warszawie, a ponadto jest "bardzo utalentowana" w malarstwie i rysunku. Mimo takiego nawału zajęć, całej rodzinie udało się pojechać w lutym do Brazylii, gdzie "zwiedziła kraj i uczestniczyła w słynnym karnawale". Letnie wakacje spędziła natomiast w Indonezji. A co robi w wolnych chwilach w kraju? Pracuje, oczywiście. Prawie wszystkie weekendy poświęciła na urządzanie letniego domku. Po co? Żeby odpocząć po ciężkiej pracy. Kolega podkreśla z dumą, że w 1998 r. zdarzyło mu się pracować 15 godzin dziennie. Dochodzimy jednak i do części listu, poświęconej "odnawianiu starych przyjaźni". W ostatnich dwóch linijkach są życzenia "Merry Christmas" i żeby "New Year" był dla wszystkich "very exciting". A potem jest odręczny dopisek po polsku: "Nie mam czasu nawet na polską wersję listu. Odezwij się na mój e-mail". Odezwałem się więc i - zapewne zupełnie bez sensu - zdradziłem się, że mam czas na pisanie po polsku. Wyszedłem więc z pewnością na nieudacznika. Wygląda na to, iż mam kolegę pracoholika, upajającego się tym i tylko tym, że się zarzyna. Nie potrafi wyobrazić sobie nawet małoletnich dzieci inaczej niż jako również zarżniętych robotą. Niestety, nie potrafi już chyba także zauważyć, że znalazł się na granicy zdziwaczenia mocno przyprawionego śmiesznością. Mam nadzieję, że wysyła swoje angielskie listy tylko do znajomych z Polski, którzy już nie takie rzeczy w życiu widzieli i zachowali odrobinę poczucia humoru. Bo cudzoziemcy byliby bardzo, ale to bardzo zdziwieni takim tekstem, a nawet mogliby go uznać za lekko obraźliwy. Tylko, rzecz jasna, nikt by mu o tym nie powiedział. Oprócz prawdziwych przyjaciół. Dlatego - jako prawdziwy przyjaciel polskich ludzi sukcesu - krzyczę wniebogłosy do wszystkich i do każdego z osobna: "Stary, czyś ty zwariował?! Na Gwiazdkę piszesz do kolegów po angielsku, ilu ludzi zatrudnia firma twojej żony?! Popatrz w lustro i zastanów się, co się z tobą dzieje!".
Więcej możesz przeczytać w 2/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.