Borys Nikołajewicz Jelcyn jest niewątpliwie wielką postacią historyczną. Jego sylwestrowe "wybaczcie zawiedzione nadzieje" były słowami wielkiego człowieka, rozumiejącego swoją ojczyznę i meandry polityki
Odszedł wielki prezydent wielkiego kraju. Największe jego tytuły do chwały to początek i koniec jego "panowania". Początek - gdyż to on (nie Gorbaczow) doprowadził do rozpadu Związku Sowieckiego. Wyprowadzając Federację Rosyjską ze związku, stał się grabarzem "imperium zła". Wszyscy pamiętamy pierwszego prezydenta Rosji z podniesioną pięścią na pancerzu podczas sierpniowego puczu. Sam stał się wtedy pancerzem mocniejszym niż ten ze stali - pancerzem rosyjskiej demokracji. Potem miał odwagę wyciągnąć trupa pilnie skrywanego w kremlowskich pancernych szafach. Dla Polski zaowocowało to odkryciem po pół wieku prawdy o Katyniu. Zrobił coś, na co nie zdobył się Gorbaczow, pokazując jednocześnie, że glasnost była jedynie pozorem ujawniania prawdy, a pierestrojka próbą remontu generalnego systemu.
Koniec - bowiem nie trzymał się władzy kurczowo; co więcej: załatwił bezkonfliktowe przekazanie władzy następcy (i to nie rezygnując z procedur demokratycznych). Walka o władzę to w rosyjskiej tradycji (od czasów wielkiej smuty) bardzo niebezpieczna dla kraju zabawa. Rację mieli ci, którzy mówili, że "wygra wybory ten, kto przed wyborami zostanie prezydentem". Prezydent Jelcyn pokazał, że władzę sprawuje nie dla siebie, ale dla kraju.
Miała też prezydentura Borysa Nikołajewicza swoje ciemne strony. Mam tu na myśli strzelanie - raz do własnego parlamentu, raz do własnego narodu. Szturm na rosyjski Biały Dom i szturm na Grozny kładą się cieniem na całej kadencji. Teraz ta druga wojna czeczeńska jest wpisana w całości w kampanię wyborczą Putina, jest to więc najkrwawsza demokratyczna kampania wyborcza naszych czasów. Z osobistych wspomnień najbardziej utkwiły mi w pamięci dwa. Pierwsze to podpisywanie traktatu o przyjaźni i dobrym sąsiedztwie w Sali Włodzimierskiej na Kremlu. Wydarzenie dramatyczne, ale zakończone szczęśliwie. Lecę na podpisanie tego traktatu (a jego podpisanie było warunkiem koniecznym wycofania sowieckich wojsk z Polski), a na pokładzie samolotu dostaję nie szyfrowany faks od premiera Olszewskiego, aby tego traktatu nie podpisywać. To była największa dywersja, jaką mógł zrobić rząd prezydentowi. Rzeczywiście nie był to dobry traktat, ale konieczny, więc postanowiłem go renegocjować, aby następnie poprawić. Bez tego traktatu mielibyśmy dalej garnizon sowiecki w Bornym-Sulinowie. Prezydenci nie negocjują traktatów - tym zajmują się specjalne zespoły, potem parafuje go minister spraw zagranicznych, a sam prezydent nawet skuwki od pióra sam nie odkręca, tylko podpisuje (albo nie podpisuje i wtedy nie ma traktatu). Ja jednak go renegocjowałem. Powiedziałem Jelcynowi: "Gospodin president, ale ci nasi doradcy nam pasztet przygotowali". A on na to: "Dawaj, posmotrim". Był otwarty na siłę moich argumentów i tak przerobiliśmy najbardziej kontrowersyjne punkty tego układu. To się w dyplomatycznej praktyce nie zdarza, a profesor Skubiszewski nieomal płakał, że musi na kolanie i w korytarzu parafować traktat. Dzięki otwartości Borysa Nikołajewicza zmieniliśmy treść układu, podpisaliśmy go, wojska wyszły. Bez tego o NATO moglibyśmy tylko pomarzyć.
NATO dotyczy też druga sprawa. To tak zwana deklaracja warszawska, kiedy Jelcyn przed kamerami całego świata oświadczył, że Rosja aprobuje wejście Polski do NATO. Niestety, Zachód nie był wtedy przygotowany na to, by sprostać takiej ofercie, i z powodu ich lęków i opieszałości musieliśmy poczekać jeszcze parę lat. Potem mówili, że go upiłem i wymusiłem na nim to oświadczenie. Nic podobnego. To jest osoba, z którą można się dogadać, jest otwarty na argumenty, nie jest dogmatyczny. Przed dwoma laty spotkałem w Kalifornii Kozyriewa. Zapytany o te sprawy stwierdził, że "należało to zrobić bardziej finezyjnie". Zawodowi dyplomaci nie lubią, jak robi się coś i prościej, i poza ich plecami. A z Borysem Nikołajewiczem Jelcynem można się było porozumieć bez pomocników.
Takim go zapamiętam. Życzę mu wiele zdrowia.
Koniec - bowiem nie trzymał się władzy kurczowo; co więcej: załatwił bezkonfliktowe przekazanie władzy następcy (i to nie rezygnując z procedur demokratycznych). Walka o władzę to w rosyjskiej tradycji (od czasów wielkiej smuty) bardzo niebezpieczna dla kraju zabawa. Rację mieli ci, którzy mówili, że "wygra wybory ten, kto przed wyborami zostanie prezydentem". Prezydent Jelcyn pokazał, że władzę sprawuje nie dla siebie, ale dla kraju.
Miała też prezydentura Borysa Nikołajewicza swoje ciemne strony. Mam tu na myśli strzelanie - raz do własnego parlamentu, raz do własnego narodu. Szturm na rosyjski Biały Dom i szturm na Grozny kładą się cieniem na całej kadencji. Teraz ta druga wojna czeczeńska jest wpisana w całości w kampanię wyborczą Putina, jest to więc najkrwawsza demokratyczna kampania wyborcza naszych czasów. Z osobistych wspomnień najbardziej utkwiły mi w pamięci dwa. Pierwsze to podpisywanie traktatu o przyjaźni i dobrym sąsiedztwie w Sali Włodzimierskiej na Kremlu. Wydarzenie dramatyczne, ale zakończone szczęśliwie. Lecę na podpisanie tego traktatu (a jego podpisanie było warunkiem koniecznym wycofania sowieckich wojsk z Polski), a na pokładzie samolotu dostaję nie szyfrowany faks od premiera Olszewskiego, aby tego traktatu nie podpisywać. To była największa dywersja, jaką mógł zrobić rząd prezydentowi. Rzeczywiście nie był to dobry traktat, ale konieczny, więc postanowiłem go renegocjować, aby następnie poprawić. Bez tego traktatu mielibyśmy dalej garnizon sowiecki w Bornym-Sulinowie. Prezydenci nie negocjują traktatów - tym zajmują się specjalne zespoły, potem parafuje go minister spraw zagranicznych, a sam prezydent nawet skuwki od pióra sam nie odkręca, tylko podpisuje (albo nie podpisuje i wtedy nie ma traktatu). Ja jednak go renegocjowałem. Powiedziałem Jelcynowi: "Gospodin president, ale ci nasi doradcy nam pasztet przygotowali". A on na to: "Dawaj, posmotrim". Był otwarty na siłę moich argumentów i tak przerobiliśmy najbardziej kontrowersyjne punkty tego układu. To się w dyplomatycznej praktyce nie zdarza, a profesor Skubiszewski nieomal płakał, że musi na kolanie i w korytarzu parafować traktat. Dzięki otwartości Borysa Nikołajewicza zmieniliśmy treść układu, podpisaliśmy go, wojska wyszły. Bez tego o NATO moglibyśmy tylko pomarzyć.
NATO dotyczy też druga sprawa. To tak zwana deklaracja warszawska, kiedy Jelcyn przed kamerami całego świata oświadczył, że Rosja aprobuje wejście Polski do NATO. Niestety, Zachód nie był wtedy przygotowany na to, by sprostać takiej ofercie, i z powodu ich lęków i opieszałości musieliśmy poczekać jeszcze parę lat. Potem mówili, że go upiłem i wymusiłem na nim to oświadczenie. Nic podobnego. To jest osoba, z którą można się dogadać, jest otwarty na argumenty, nie jest dogmatyczny. Przed dwoma laty spotkałem w Kalifornii Kozyriewa. Zapytany o te sprawy stwierdził, że "należało to zrobić bardziej finezyjnie". Zawodowi dyplomaci nie lubią, jak robi się coś i prościej, i poza ich plecami. A z Borysem Nikołajewiczem Jelcynem można się było porozumieć bez pomocników.
Takim go zapamiętam. Życzę mu wiele zdrowia.
Więcej możesz przeczytać w 3/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.