Jeżeli dominującym stylem uczestniczenia w AWS będzie nadal rozpychanie się łokciami, to koszt tego okaże się bardzo wysoki
Od niespełna dwu miesięcy zaczęła się nieco poprawiać opinia o rządzie i koalicji. Jedną z przyczyn - jestem tego pewien - było uspokojenie w koalicji po przesileniu w sprawie reformy podatkowej. Można powiedzieć, że poprawa notowań była premią za ciszę. Niestety, cisza trwała krótko i oto mamy potężny tumult w AWS wokół ministra Wąsacza. Jeżeli moja interpretacja sondaży jest słuszna, tumult ponownie pogorszy notowania koalicji, rządu i premiera, bo opinia publiczna nie rozdziela sądów po aptekarsku, lecz ocenia wszystkie człony koalicji łącznie.
Obecny konflikt jest przejawem choroby, która trawi koalicję niemal od początku. Główne siedlisko choroby tkwi w AWS, ale nie ominęła ona także Unii Wolności. Choroba polega na nieuznawaniu faktu, że zawiązanie koalicji w celu rządzenia dezaktualizuje pewną część programu czy zamierzeń partii tworzących koalicję, a głoszonych w czasie kampanii wyborczej. Od początku było jasne, że wchodząc w koalicję z Unią Wolności, a tylko taka była możliwa, AWS nie wprowadzi swej koncepcji prokuratorii generalnej ani powszechnego uwłaszczenia, ani radykalnych pomysłów dekomunizacyjnych. Można tę listę pomysłów bez szans wydłużyć. Z drugiej strony, równie jasne było, że unia nie zrealizuje najbardziej liberalnych pomysłów gospodarczych, choćby najsłuszniejszych ekonomicznie, takich jak podatek liniowy czy nawet o skali bardzo spłaszczonej. Do tej listy też można by to i owo dodać. Odłożenie ze względu na koalicyjny charakter rządu części obietnic wyborczych może być uważane za nadużycie zaufania wyborców i ci, którzy oddali głos, licząc na realizację tego, co odłożono do lepszych czasów, mogą się czuć oszukani. Jest to jednak precedens nie do uniknięcia. Jeśli w takiej sytuacji chce się być wiernym wszystkim obietnicom, to trzeba pozostać w opozycji ze świadomością, że nie zrealizuje się wtedy żadnej z nich. Jeśli chce się zrealizować niektóre, z pozostałych trzeba zrezygnować do czasu, gdy zdobędzie się pełnię władzy wykonawczej albo takiego koalicjanta, któremu nie będą one przeszkadzały. Takie jest pole wyboru.
Kiedy natomiast po zawiązaniu koalicji jej uczestnicy prą do realizacji pomysłów wykraczających poza - jeśli tak można powiedzieć - "największy wspólny mianownik" łączący koalicjantów, to zachowują się jak goście przechodzący z pokoju do pokoju za pomocą burzenia filarów konstrukcji i całość zaczyna się walić. A tak właśnie jest z AWS i z koalicją. Żyjemy w czasach fascynujących, ale trudnych, w rzeczywistości nadal rozedrganej po wielkim wstrząsie. Pełno w niej wydarzeń wywołujących w społeczeństwie niepewność. Jest to czas, w którym ludzie ze strony władzy oczekują oparcia, świadectw siły wynikającej ze zwartości i konsekwencji. Jeżeli widzą coś zupełnie odwrotnego, a takie sygnały docierały do nich podczas wszystkich konfliktów w koalicji, także podczas obecnego zamieszania w AWS, wówczas wszystko co złe, zostaje przylepione do takiej władzy, również to, za co ona nie ponosi odpowiedzialności. Na przykład pogorszenie sytuacji gospodarczej nie jest spowodowane działaniami obecnej koalicji, ale odpowiedzialność została jej przypisana.
Jeżeli dominującym stylem uczestniczenia w AWS i szerzej w koalicji będzie nadal rozpychanie się łokciami, to koszt tego okaże się bardzo wysoki. Najmniej dla Unii Wolności, której elektorat w zasadzie składa się z wyborców mocno z nią związanych. Akcja, której elektorat ma dużą część "lotną", co już widać w sondażach, jest w gorszej sytuacji. Najgorzej jednak mogą wyjść na tym ci, którzy sądzą, że być może AWS zakończyła swoją misję i że nastaje czas tworzenia jakiejś nowej prawicy albo samodzielnego uczestnictwa w najbliższych wyborach parlamentarnych. Ryzykują oni pójściem w polityczny niebyt, w najlepszym razie na cztery lata, jak w roku 1993. W najlepszym, jeśli znajdą jakąś nową tratwę i nowego "tratwowego", który - jak to zrobił Marian Krzaklewski - dowiezie ich do Sejmu. Tylko czy znajdą? Obserwując zachowanie sporej grupy posłów koalicji, mam wrażenie, jakby pobyt w ławach poselskich osłabił ich instynkt samozachowawczy i wzmocnił skłonności samobójcze.
Obecny konflikt jest przejawem choroby, która trawi koalicję niemal od początku. Główne siedlisko choroby tkwi w AWS, ale nie ominęła ona także Unii Wolności. Choroba polega na nieuznawaniu faktu, że zawiązanie koalicji w celu rządzenia dezaktualizuje pewną część programu czy zamierzeń partii tworzących koalicję, a głoszonych w czasie kampanii wyborczej. Od początku było jasne, że wchodząc w koalicję z Unią Wolności, a tylko taka była możliwa, AWS nie wprowadzi swej koncepcji prokuratorii generalnej ani powszechnego uwłaszczenia, ani radykalnych pomysłów dekomunizacyjnych. Można tę listę pomysłów bez szans wydłużyć. Z drugiej strony, równie jasne było, że unia nie zrealizuje najbardziej liberalnych pomysłów gospodarczych, choćby najsłuszniejszych ekonomicznie, takich jak podatek liniowy czy nawet o skali bardzo spłaszczonej. Do tej listy też można by to i owo dodać. Odłożenie ze względu na koalicyjny charakter rządu części obietnic wyborczych może być uważane za nadużycie zaufania wyborców i ci, którzy oddali głos, licząc na realizację tego, co odłożono do lepszych czasów, mogą się czuć oszukani. Jest to jednak precedens nie do uniknięcia. Jeśli w takiej sytuacji chce się być wiernym wszystkim obietnicom, to trzeba pozostać w opozycji ze świadomością, że nie zrealizuje się wtedy żadnej z nich. Jeśli chce się zrealizować niektóre, z pozostałych trzeba zrezygnować do czasu, gdy zdobędzie się pełnię władzy wykonawczej albo takiego koalicjanta, któremu nie będą one przeszkadzały. Takie jest pole wyboru.
Kiedy natomiast po zawiązaniu koalicji jej uczestnicy prą do realizacji pomysłów wykraczających poza - jeśli tak można powiedzieć - "największy wspólny mianownik" łączący koalicjantów, to zachowują się jak goście przechodzący z pokoju do pokoju za pomocą burzenia filarów konstrukcji i całość zaczyna się walić. A tak właśnie jest z AWS i z koalicją. Żyjemy w czasach fascynujących, ale trudnych, w rzeczywistości nadal rozedrganej po wielkim wstrząsie. Pełno w niej wydarzeń wywołujących w społeczeństwie niepewność. Jest to czas, w którym ludzie ze strony władzy oczekują oparcia, świadectw siły wynikającej ze zwartości i konsekwencji. Jeżeli widzą coś zupełnie odwrotnego, a takie sygnały docierały do nich podczas wszystkich konfliktów w koalicji, także podczas obecnego zamieszania w AWS, wówczas wszystko co złe, zostaje przylepione do takiej władzy, również to, za co ona nie ponosi odpowiedzialności. Na przykład pogorszenie sytuacji gospodarczej nie jest spowodowane działaniami obecnej koalicji, ale odpowiedzialność została jej przypisana.
Jeżeli dominującym stylem uczestniczenia w AWS i szerzej w koalicji będzie nadal rozpychanie się łokciami, to koszt tego okaże się bardzo wysoki. Najmniej dla Unii Wolności, której elektorat w zasadzie składa się z wyborców mocno z nią związanych. Akcja, której elektorat ma dużą część "lotną", co już widać w sondażach, jest w gorszej sytuacji. Najgorzej jednak mogą wyjść na tym ci, którzy sądzą, że być może AWS zakończyła swoją misję i że nastaje czas tworzenia jakiejś nowej prawicy albo samodzielnego uczestnictwa w najbliższych wyborach parlamentarnych. Ryzykują oni pójściem w polityczny niebyt, w najlepszym razie na cztery lata, jak w roku 1993. W najlepszym, jeśli znajdą jakąś nową tratwę i nowego "tratwowego", który - jak to zrobił Marian Krzaklewski - dowiezie ich do Sejmu. Tylko czy znajdą? Obserwując zachowanie sporej grupy posłów koalicji, mam wrażenie, jakby pobyt w ławach poselskich osłabił ich instynkt samozachowawczy i wzmocnił skłonności samobójcze.
Więcej możesz przeczytać w 4/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.