W połowie lat 90. Greenpoint był biedny, brzydki i ponury. Zimą bezdomni mościli sobie legowiska w zrujnowanych fabrykach, starych kontenerach, nieczynnych kotłowniach. Latem sypiali na betonowym nabrzeżu rzeki. Obcy wśród swoich, emigranci odrzuceni przez emigrantów. Jak się pije, lepiej nie wstawać Przyjechali i zostali, legalnie albo nie. – Najsławniejszy był pan Piotr, ofiara Portoryków – wspomina pan Waldek. Miał szramę na torsie i szklane oko. Kiedy szedł odnawiać zasiłek dla inwalidów i pytali, dlaczego jest disabled, wyjmował oko i kładł na ladzie. Brata miał kontraktora. Całkiem dobrze prosperował ten brat. Gdy przychodziła zima, zaczynał się martwić. Kiedyś zapłacił znajomemu, żeby wziął pana Piotra na chatę, ale ten nie wytrzymał rygorów mieszkania pod dachem. Z przyzwyczajenia kładł się spać na podłodze. Po dwóch tygodniach wrócił do opuszczonej stolarni. Skąd brał ieniądze? Od frajerów. Zasiłkiem budził szacunek. W miarę zbliżania się wypłaty, której termin pan Piotr oficjalnie ogłaszał, rósł wianuszek przyjaciół. Chodzili za nim jak żołnierze na musztrze. A on nawet latem paradował w jesionce z lisim kołnierzem. Damskiej co prawda i nadgryzionej przez mole, ale wciąż imponującej. No i pożyczał akonto.
Janek pochodził z Warszawy. Fajny był chłopak: wysoki, blondyn, tylko oczy miał trochę popieprzone – jedno zielone, drugie niebieskie. Dobił do dwóch kobit. Wzięły go na kwaterę i wykończyły. Sex, drugs and rock’n’roll. Przesiedział całą noc w fotelu, nad ranem chciał wstać i kojfnął. – Jak się pije, lepiej nie wstawać, żeby nie męczyć organizmu – tłumaczy pan Waldek. Po zwłoki bezdomnego przyjeżdżało pogotowie. Sanitariusze pakowali trupa w czarny worek. Szpital, sekcja, piec. Wśród żuli krążyła plotka, że zmarłego odbiera polska ambasada i co tydzień jedna mrożonka leci do Polski. Niby na organy. Tylko wiesz: z wątroby by nie skorzystali, z nerek też nie... Mało zostawało.