Doprawdy nie wiem, jak wyglądałaby teraz Polska, gdyby jej mieszkańcy nie zachowali do dziś umiejętności śmiania się z samych siebiei ze swoich blondynek, które czasami są łyse i wąsate
Są takie wiadomości, których nie należy czytać pospiesznie i nieuważnie w przekonaniu, że to tylko niewinna bzdurka, choć może to być bzdurka zupełnie oczywista. Niektóre bzdurki warto dokładnie obejrzeć ze wszystkich stron i nawet troszeczkę się nimi porozkoszować, doceniając wyjątkowe natężenie i oryginalność głupoty, jaka się w nich zawiera. To też trzeba potrafić i wymaga to szczególnych predyspozycji, więc uchylmy uprzejmie kapelusza przed sprawcami takich wiadomości, bo bez nich życie byłoby smutniejsze i pozbawione smacznych kontrastów, których przecież sami nie bylibyśmy w stanie sobie stworzyć.
Weźmy na przykład informację podaną w sobotę 16 stycznia 1999 r. o godz. 8.37 czasu warszawskiego przez biuro Agencji France Presse w Montrealu. Głosi ona, że kanadyjskie "stowarzyszenia obrony praw kobiet" kipią z oburzenia z dwóch powodów. Pierwszy powód to wydanie w ich kraju książki pt. "500 najlepszych dowcipów o blondynkach". Drugi powód to przyznanie wydawcy tego zbioru subwencji tamtejszego Ministerstwa Spuścizny Narodowej (w naszych, bardziej wiekowych krajach bywa to nazywane kulturą i też są od tego ministerstwa).
Joan Grant-Cummings, która przewodzi Krajowemu Komitetowi Działania na rzecz Statusu Kobiety, określiła wspomniane wydarzenia jako "prawdziwy policzek". Natomiast Martha Friendly, badaczka naukowa wyspecjalizowana w prawach kobiet, zadała następujące pytanie: "Czy dowcipy o blondynkach stanowią część składową kanadyjskiej spuścizny narodowej?". Ministerstwo owej spuścizny bardzo przestraszyło się tego pytania, ponieważ - podobnie jak panie Grant-Cummings i Friendly - nie zawsze ma odruch myślenia o tym, co słyszy, więc natychmiast uległo obawom, że odpowiedź na to pytanie może być tylko jedna: "Nie". Urzędnicy poczuli się zagrożeni burą za przydzielenie dotacji na spuściznę, która nie jest spuścizną. Z wrodzonym wyczuciem sytuacji zaczęli zatem wymyślać naprędce tłumaczenia, które nie są tłumaczeniami. Rzecznik resortu Len Westerberg usprawiedliwiał się gęsto, że subwencja była przeznaczona ogólnie dla wydawcy, a nie na jego konkretne publikacje, zaś ministerstwo "nie miesza się" do decyzji edytorskich, by nie być posądzonym o zakusy cenzuralne. Wyjaśnienia te brzmią równie szlachetnie jak oburzenie Joan Grant-Cummings i są równie idiotyczne. Ktoś, kto wydaje pieniądze podatników, oczywiście powinien interesować się tym, na co one są zużywane i zapobiegać marnowaniu ich na cele niemądre lub podłe. Nie trzeba zaraz być cenzorem, żeby odmówić państwowej dotacji wydawcy, który postanawia finansować na przykład dzieła gloryfikujące hitleryzm bądź pedofilię. Gdyby dowcipkowanie o blondynkach można było zaliczyć do podobnej kategorii zjawisk, wycofanie ministerialnej dotacji byłoby jak najbardziej uzasadnione. Dlatego opowiadanie publicznie, że resort daje pieniądze, ale nie wie i nie chce wiedzieć, co się z nimi dzieje, jest dość niepoważne. Strach przed feministkami sparaliżował połączenia neuronalne rzecznika Westerberga, a strach to zły doradca.
Pytanie zadane przez panią Friendly w gruncie rzeczy wcale nie jest tak retoryczne, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut ucha. Bo dowcipy o blondynkach - podobnie jak wiele innych - owszem, można zaliczyć do spuścizny narodowej. Trudności z takim zaliczeniem występują jedynie wtedy, gdy zarówno blondynki, jak i narody traktuje się bez względu na okoliczności z jednaką śmiertelną powagą. Mówimy "naród" - myślimy "blondynka". Mówimy "blondynka" - myślimy "naród". Tymczasem naród, który nie wymyśla choćby najbardziej absurdalnych kawałów o różnych świętościach - nawet o blondynkach - jest skazany na wymarcie z napuszenia. Od napuszenia można się udławić, udusić i pęknąć. Doprawdy nie wiem, jak wyglądałaby teraz Polska, gdyby swego czasu jej mieszkańcy nie potrafili z niej zrobić najweselszego baraku w obozie i gdyby nie zachowali do dziś umiejętności śmiania się z samych siebie i ze swoich rozmaitych blondynek, które czasami są łyse albo wąsate. Na szczęście, przechodzi to z pokolenia na pokolenie, więc jakże nie nazwać tego spuścizną narodową?
Napuszenie feministyczne jest równie straszne i groteskowe jak każde inne. W większości normalnych krajów pojawiają się serie dowcipów na przeróżne tematy. U nas były na przykład kawały o milicjantach, o góralach, a cztery lata temu oficyna BGW wydała ponaddwustustronicowy zbiór dowcipów o najbardziej męskim z męskich sektorów życia narodu - wojsku. Niektóre były niezłe, a niektóre beznadziejne. Nie chodziło jednak o ich jakość. Robiły one z żołnierzy okropnych durniów, ale co z tego? Ktoś wziął to serio za obraz wojska? Coś się zawaliło? Nie przyjęli nas do NATO? A przede wszystkim - czy ktoś wołał, że to policzek dla mężczyzn? Nie, ale wszystko jeszcze przed nami. Jeśli rozumne feministki nie zagłuszą tych napuszonych, to siłą rzeczy wkrótce odezwą się także podobnie napuszeni mężczyźni. A wtedy nie pozbieramy się wszyscy ze śmiechu. W Kongresie USA już się odezwali i trzeba przyznać, że zadbali o to, żeby zabawa była przednia.
Weźmy na przykład informację podaną w sobotę 16 stycznia 1999 r. o godz. 8.37 czasu warszawskiego przez biuro Agencji France Presse w Montrealu. Głosi ona, że kanadyjskie "stowarzyszenia obrony praw kobiet" kipią z oburzenia z dwóch powodów. Pierwszy powód to wydanie w ich kraju książki pt. "500 najlepszych dowcipów o blondynkach". Drugi powód to przyznanie wydawcy tego zbioru subwencji tamtejszego Ministerstwa Spuścizny Narodowej (w naszych, bardziej wiekowych krajach bywa to nazywane kulturą i też są od tego ministerstwa).
Joan Grant-Cummings, która przewodzi Krajowemu Komitetowi Działania na rzecz Statusu Kobiety, określiła wspomniane wydarzenia jako "prawdziwy policzek". Natomiast Martha Friendly, badaczka naukowa wyspecjalizowana w prawach kobiet, zadała następujące pytanie: "Czy dowcipy o blondynkach stanowią część składową kanadyjskiej spuścizny narodowej?". Ministerstwo owej spuścizny bardzo przestraszyło się tego pytania, ponieważ - podobnie jak panie Grant-Cummings i Friendly - nie zawsze ma odruch myślenia o tym, co słyszy, więc natychmiast uległo obawom, że odpowiedź na to pytanie może być tylko jedna: "Nie". Urzędnicy poczuli się zagrożeni burą za przydzielenie dotacji na spuściznę, która nie jest spuścizną. Z wrodzonym wyczuciem sytuacji zaczęli zatem wymyślać naprędce tłumaczenia, które nie są tłumaczeniami. Rzecznik resortu Len Westerberg usprawiedliwiał się gęsto, że subwencja była przeznaczona ogólnie dla wydawcy, a nie na jego konkretne publikacje, zaś ministerstwo "nie miesza się" do decyzji edytorskich, by nie być posądzonym o zakusy cenzuralne. Wyjaśnienia te brzmią równie szlachetnie jak oburzenie Joan Grant-Cummings i są równie idiotyczne. Ktoś, kto wydaje pieniądze podatników, oczywiście powinien interesować się tym, na co one są zużywane i zapobiegać marnowaniu ich na cele niemądre lub podłe. Nie trzeba zaraz być cenzorem, żeby odmówić państwowej dotacji wydawcy, który postanawia finansować na przykład dzieła gloryfikujące hitleryzm bądź pedofilię. Gdyby dowcipkowanie o blondynkach można było zaliczyć do podobnej kategorii zjawisk, wycofanie ministerialnej dotacji byłoby jak najbardziej uzasadnione. Dlatego opowiadanie publicznie, że resort daje pieniądze, ale nie wie i nie chce wiedzieć, co się z nimi dzieje, jest dość niepoważne. Strach przed feministkami sparaliżował połączenia neuronalne rzecznika Westerberga, a strach to zły doradca.
Pytanie zadane przez panią Friendly w gruncie rzeczy wcale nie jest tak retoryczne, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut ucha. Bo dowcipy o blondynkach - podobnie jak wiele innych - owszem, można zaliczyć do spuścizny narodowej. Trudności z takim zaliczeniem występują jedynie wtedy, gdy zarówno blondynki, jak i narody traktuje się bez względu na okoliczności z jednaką śmiertelną powagą. Mówimy "naród" - myślimy "blondynka". Mówimy "blondynka" - myślimy "naród". Tymczasem naród, który nie wymyśla choćby najbardziej absurdalnych kawałów o różnych świętościach - nawet o blondynkach - jest skazany na wymarcie z napuszenia. Od napuszenia można się udławić, udusić i pęknąć. Doprawdy nie wiem, jak wyglądałaby teraz Polska, gdyby swego czasu jej mieszkańcy nie potrafili z niej zrobić najweselszego baraku w obozie i gdyby nie zachowali do dziś umiejętności śmiania się z samych siebie i ze swoich rozmaitych blondynek, które czasami są łyse albo wąsate. Na szczęście, przechodzi to z pokolenia na pokolenie, więc jakże nie nazwać tego spuścizną narodową?
Napuszenie feministyczne jest równie straszne i groteskowe jak każde inne. W większości normalnych krajów pojawiają się serie dowcipów na przeróżne tematy. U nas były na przykład kawały o milicjantach, o góralach, a cztery lata temu oficyna BGW wydała ponaddwustustronicowy zbiór dowcipów o najbardziej męskim z męskich sektorów życia narodu - wojsku. Niektóre były niezłe, a niektóre beznadziejne. Nie chodziło jednak o ich jakość. Robiły one z żołnierzy okropnych durniów, ale co z tego? Ktoś wziął to serio za obraz wojska? Coś się zawaliło? Nie przyjęli nas do NATO? A przede wszystkim - czy ktoś wołał, że to policzek dla mężczyzn? Nie, ale wszystko jeszcze przed nami. Jeśli rozumne feministki nie zagłuszą tych napuszonych, to siłą rzeczy wkrótce odezwą się także podobnie napuszeni mężczyźni. A wtedy nie pozbieramy się wszyscy ze śmiechu. W Kongresie USA już się odezwali i trzeba przyznać, że zadbali o to, żeby zabawa była przednia.
Więcej możesz przeczytać w 5/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.