Archipelag przemocy

Archipelag przemocy

Dodano:   /  Zmieniono: 
Na świecie wciąż toczy się kilkadziesiąt wojen lokalnych


Od czasu zakończenia zimnej wojny ryzyko wielkiego konfliktu, w którym użyto by broni masowego rażenia, jest coraz mniejsze. Ziemia bynajmniej nie stała się planetą pokoju - w ostatniej dekadzie na świecie wybuchło 60 lokalnych wojen. Ich ofiarami - pośrednio lub bezpośrednio - były miliony ludzi. O większości konfliktów nie wiadomo prawie nic, bo walki toczą się na peryferiach planety. Nie obchodzą one państw zajmujących się kształtowaniem globalnej polityki, a regiony lokalnych waśni rzadko stają się obiektem zainteresowania wpływowych mediów.
Ryszard Kapuściński, który zjeździł wszystkie kontynenty i z bliska obserwował wiele wojen, podkreśla, że regionalne konfrontacje pociągają za sobą nie tylko starcia zbrojne. Wywołują one procesy o szerszym zasięgu, prowadząc do rozpadu państw i wielkich migracji ludności. Zniszczony kraj często nie ma sił, by się podnieść z upadku. Niektóre konflikty stały się wręcz "wieczne" - na południu Sudanu separatyści biją się z władzą centralną już od 40 lat. Od 1974 r. wojna domowa utrwala ubóstwo Angoli. Od ponad 30 lat lewackie ugrupowania zwalczają rząd w Bogocie, niosąc terror i śmierć (często narkotyki tworzą tło). Przewlekłe animozje zbrojne destabilizują sytuację w meksykańskim stanie Chiapas. Stałe napięcie towarzyszy życiu mieszkańców Cejlonu, Liberii i Sierra Leone. Partyzanci, którzy od niedawna współrządzą w Georgetown, jeszcze niedawno mścili się na współobywatelach, masowo obcinając im ręce. Ofiarami niewyobrażalnego bestialstwa stały się dziesiątki tysięcy wieśniaków.
Wiele wojen trwa, bo praktycznie nie istnieje państwo centralne. W poszczególnych regionach rządy przejmują watażkowie, których władza rozciąga się na wielkie obszary w Birmie, Afganistanie, Somalii, Angoli. Żyją oni w swoistych "niszach" polityczno-ekonomicznych. Zwalisty angolański lider opozycji Jonas Savimbi nie boi się Luandy, bo to on kontroluje złoża diamentów, co daje mu środki niezbędne do prowadzenia kosztownej wojny. To, co robi Savimbi, jest czystą prywatą, ale watażka może sobie na to pozwolić. W kraju nie ma bowiem odpowiedniego autorytetu, który byłby w stanie narzucić trwałe pokojowe rozwiązanie zbrojnych sporów. ONZ jest słaba lub niezbyt zdecydowana.
Kapuściński uważa, że wiele rządów broni się przeciw definiowaniu tego, co się dzieje w kraju w kategoriach wojny domowej. Najczęściej mówi się o bandytach, fundamentalistach, terrorystach, lokalnych szowinizmach lub waśniach etnicznych. Reżimy stronią od określenia wojny domowej, obawiając się utraty prestiżu. Niekiedy władza centralna przyczynia się do przedłużania konfliktów. W Trzecim Świecie nie ma szans na to, by zostały one rozstrzygnięte w dającej się przewidzieć perspektywie. Wewnętrznym niesnaskom towarzyszy rozkład tkanki społecznej i katastrofa humanitarna. Państwa są zbyt wycieńczone, aby ulżyć niedoli poszkodowanych. Natomiast mocarstwa obce nie interweniują. Ich interesy w tamtych stronach mają bowiem małą skalę, nie uprawomocniającą ingerencji. Co innego, gdy do walk dochodzi w Europie, kluczowym rejonie świata. Angażują się wszyscy. Na dalekie przedpola cywilizacji nikt zaś nie wyda pieniędzy, nie wyśle tam ludzi. Organizacje międzynarodowe są rozdarte, targane sprzecznościami i ograniczone szczupłymi budżetami. Wydarzenia rządzą się więc własną logiką.
Publicysta Wojciech Giełżyński przewiduje, że w ciągu najbliższych 20-30 lat nie będzie wielkich wojen. Ale drobne konflikty, często terrorystyczne, nadal będą siać destrukcję i powodować ludzkie tragedie. Trudno się jednak spodziewać innego biegu wypadków. Tylko 20 proc. światowej populacji należy do klubu zamożnych. Reszta tkwi w biedzie. Globalizacja nie sprawi, że los poprawi się wszystkim w takim samym stopniu. W wielu grupach etnicznych budzi się świadomość narodowa. Dotyczy to między innymi Indonezji. W Aceh, na Molukach, na wyspach Riau, w Irianie Zachodnim wspólnoty etniczne stopniowo stają się narodami. Często jedyna droga do zaznaczenia swej odrębności i w efekcie do zdobycia niepodległości wiedzie przez walkę zbrojną. Gdy w grę nie wchodzą duże interesy lub niczyje nie są zagrożone, nikt z zewnątrz nie interweniuje. Można to powiedzieć na przykład o Kaszmirze. Według Giełżyńskiego, Indie nie wywiązały się z obietnic przeprowadzenia referendum na tym terytorium. Natomiast radża Singh wbrew woli 80 proc. mieszkańców tych terenów opowiedział się za przyłączeniem do Indii większości obszaru Kaszmiru. Konflikty mają niekiedy cechy wojen narkotykowych. Uprawa roślin odurzających, przemyt i handel narkotykami pozwala skłóconym stronom zarabiać krocie, dlatego walczą zaciekle, nie przebierając w środkach. Tak jest w Kolumbii, Birmie, Afganistanie. Co roku w różnych punktach globu na co najmniej 50 konferencjach eksperci zastanawiają się, jak zaradzić pladze narkotykowej. Rozwiązań nie ma.
Zdaniem reportera "Gazety Wyborczej", Wojciecha Jagielskiego, oczy świata zwrócone są na Kosowo i Czeczenię, bo te terytoria wzbudzają zainteresowanie geopolityczne. Łatwo można przewidzieć, co by było, gdyby Czeczenia wchodziła w skład Indii i usiłowała się od nich oderwać. Takie jej aspiracje nie wywołałyby prawdopodobnie specjalnego oddźwięku w mediach i salonach dyplomatycznych. Z jednej strony następuje proces globalizacji, akceptowana jest zasada jednego świata. Z drugiej zaś toleruje się konflikty, które nie narażają na szwank stabilizacji, pozycji oraz majątków wielkich i wpływowych. Liberia i Sierra Leone mają pecha, bo nie dysponują jakimikolwiek surowcami. Dlatego nikomu nie zależy na pacyfikacji nastrojów wojennych w tych państwach.
Gdy zaistniała potrzeba spektakularnego sukcesu, Stany Zjednoczone podjęły akcję zbrojną w Somalii. Operacja nie powiodła się, bo kiepsko ją przygotowano. Amerykanie wycofali się. Napięcie nie spadło, a tamtejsze ugrupowania nadal się wyrzynają. Dla Zachodu wygodne jest podtrzymywanie stereotypu niespokojnej Afryki, w której biedacy zawsze będą się mordować. Barbarzyńcy muszą więc sami załatwiać swoje sprawy. Czasem ogarnięte szałem wojennym kraje otrzymują zachodnią pomoc. Tak było w 1994 r. w Ruandzie, gdzie doszło do krwawych jatek. Ruandyjskimi uchodźcami Hutu w Zairze zaopiekował się Czerwony Krzyż, organizacja Lekarze bez Granic i ONZ. Nie zapomniano jednak o oprawie medialnej. Dziesiątki dziennikarzy przybyły obserwować pracę darczyńców. Reporterzy mieli materiał, a organizatorzy byli zadowoleni, że ich wysiłki doceniają czytelnicy gazet i telewidzowie. Za to do dziś w Ruandzie utrzymuje się sytuacja patowa, bo ten kraj leży z dala od światowych centrów politycznych. Podobnie nie dokonano rozliczeń w Burundi, które również spłynęło krwią. Nikt nie domaga się rozrachunku z przeszłością w Kambodży. Spokojnie mieszkał sobie w Arabii Saudyjskiej Idi Amin, zaś we Francji - Jean-Bedel Bokasa, kaci Ugandy i Republiki Środkowoafrykańskiej. Wygląda na to, że w stosunku do wielu zabójców i psychopatów przyjęto "zasadę grubej kreski". Inaczej się jednak stało w wypadku byłej Jugosławii. Coraz więcej przestępców wojennych z Serbii, Chorwacji i Bośni trafia za kratki dzięki pracy trybunału międzynarodowego. Europa to jednak swoisty pępek świata, skrzyżowanie rozmaitych interesów. Według Jagielskiego, społeczność międzynarodowa ingerowała we Wschodnim Timorze, bo mieszkają tam głównie chrześcijanie. A co by było, gdyby mieszkała tam większość muzułmańska? Potrzebne są czarno-białe zestawienia typu: "biją naszych". Wówczas ruszają misje humanitarne, a za nimi korespondenci mediów. Bohaterami wojen są wysłannicy stacji telewizyjnych, przedstawiający problemy płytko, nie uwzględniając niuansów. Bierze się to między innymi z tego, że raz są tu, a raz tam. Pełnią jednak funkcję usługową, czego oczekują odbiorcy. Waldemar Milewicz, autor relacji telewizyjnych ze świata, potwierdza, że jedzie tam, gdzie chcieliby go widzieć telewidzowie. Stąd częste wypady do Czeczenii i Kosowa. Widzowie czasem niezwykle żywiołowo reagują na przygotowane przez niego korespondencje. Pochodzą one bowiem z krajów, którymi interesuje się przeciętny Polak. Większość zaś nie bardzo orientuje się, gdzie znajduje się na przykład Timor albo na czym polega kwestia kurdyjska.
W TV są wyznaczone granice pokazywania złego. Przed godziną 23.00 nie wolno emitować zdjęć drastycznych, na przykład scen masakry. Kiedyś w Ruandzie ekipa Milewicza sfilmowała odrąbywanie głów pojmanym wrogom. Ale czegoś takiego nie można było ujawnić na antenie. Łatwiej było pokazać stosy trupów żołnierzy rosyjskich w Czeczenii, zaznaczając, że za chwilę zostaną wyświetlone ujęcia drastyczne. Niezależnie od zainteresowania mediów w swoich krajach dziennikarze nie mają łatwego zadania na froncie. Są pożądanymi gośćmi tylko tak długo, jak długo zdają się akceptować jedynie "słuszny" punkt widzenia gospodarzy. Każde wyciągnięcie kamery wywołuje podejrzenia albo może oznaczać koniec zdjęć. Trzeba mieć w zanadrzu arsenał sztuczek i próbować przechytrzyć nieufnych. Żadna strona konfliktu nie chce bowiem mieć świadków swoich wyczynów. Już od czasu wojny wietnamskiej wiadomo, że kamera to potężna broń. Dlatego większość konfliktów toczy się bez asysty mediów.

Więcej możesz przeczytać w 5/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.